poniedziałek, 30 stycznia 2012

27 sukienek / 27 Dresses (2008)

[DVD/INNE]


Zupełnie nie rozumiem powodzenia Heigl. Ok., dziewczyna jest całkiem ładna, wydaje się sympatyczna, ale gra w każdym filmie tak samo, nie odbiegając poziomem aktorskim od koleżanek z branży. Tak, wiem, że w komediach romantycznych gra aktorska nie liczy się tak bardzo, ale nie chce mi się wierzyć, że nie ma lepszych kandydatek na nowa „królowa” gatunku.
„27 sukienek” to film trochę lepszy niż „Brzydka prawda”, ale to wciąż dla mnie za mało, aby być chociaż zadowolonym  z tego, co widziałem na ekranie. Zwłaszcza, że sam pomysł dawał minimalnie lepsze szanse, aby cos z filmu wycisnąć, aniżeli widzimy to na ekranie. Całość to, oczywiście,  papka mówiąca, aby walczyć o siebie i pokazująca, że czasem obiekt naszych uczuć  może być ich nie wart, a prawdziwa miłość czeka tuz za obok. Mars den nie wypada najlepiej jako kryjący się za skorupka ironii zraniony facet, ale jest przystojny i ma niezły urok osobisty; z Heigl tworzy o wiele lepszy duet niż prosiakowaty Szkot Butler w „Brzydkiej prawdzie”.
Dla zabicia czasu można łyknąć, chociaż film dla swojego gatunku jest do bólu typowy.  

Moja ocena: 5/10  

PS. Burns ma fatalny głos, a Greer chyba na dobre utknęła w rolach koleżanek głównych bohaterek, w dodatku pracujących w biurze. 

Saga "Zmierzch": Przed świtem. Część 1 / The Twilight Saga: Breaking Dawn - Part 1 (2011)

[DVD/INNE]


Mądrości szalonej Mormonki ciąg dalszy. O ile „Zaćmienie”, najgorsza części książkowej sagi okazała się najlepszym filmem serii, o tyle „Przed świtem” to najgorsza część, jaką do tej pory mogliśmy zobaczyć (chociaż pewnie część 2. rekord pobije?) .  Zastanawiające jest, że Condon, który potrafił zrobić świetne „Chicago”, czy ciekawych „Bogów i potworów”, teraz poniewiera się przy „Piratach” czy innych „Zmierzchach”.

Z najnowszej części dowiemy się między innymi, że z seksem powinno czekać się do ślubu (nawet jeśli oznacza to ślub w wieku lat 18. Zresztą sam znałem dziewczynę, która za mąż wyszła tylko po to „aby nie żyć w grzechu”), jak i to, że aborcja nawet jeśli zagraża życiu matki jest zła, bo zawsze drzemiący w brzuchu „potworek” może okazać się śliczną dziewczynka, którą przy odrobinie szczęścia wpoi sobie jakiś wilkołak-gej. Wszystko to ma tempo żółwia na kacu i efekty specjalne rodem z gry komputerowej sprzed 4-5 lat (na co wydano te 110 mln dolców? chyba na buty Belli).  
W dodatku z Lutza, który jest mega seksownym facetem, nadal robi się na dresa z osiedlowej siłowni, a jak słyszy się głos Ashley Greene, to ma się ochotę wsadzić jej w usta skarpetki. Nie wiem, czy Lautner jest gejem czy nie, ale jest tak cholernie miękki, że wszystkie sceny, gdzie udaje twardego czy groźnego są groteskowe. W dodatku tu wygląda na młodszego niż w części pierwszej. O dziwo, lekko zaskakuje Stewart, która radzi sobie nie najgorzej.

Co z tego, skoro łasi na kasę producenci podzielili film na dwie części. Gdyby zmieścić tu cała książkę, może dałoby radę nie usnąć. Tutaj sceny są przeciągane na silę tak, aby wyrobić czas na film kinowy, przez co spokojnie można uciąć sobie drzemkę na początku wesela, a i tak zdążymy obudzić się na wyjazd państwa młodych.    


„Przed świtem” to zbyt długa, nużąca reklama ładnych domów. Można by to dodać gratis do płatków śniadaniowych, ale po co z tym do kin?

Moja ocena: 2/10

niedziela, 29 stycznia 2012

The Rocky Horror Picture Show (1975)

[DVD/INNE]


Oglądając „Kaboom” brakowało mi totalnego odjazdu, jakim ten film mógłby być, jakim chciałem, aby był. Przez pierwsze pół godziny „ Rocky Horror Picture Show” wydawało mi się, że dotarłem do ziemi obiecanej. Film stanowiący wyzwanie dla dobrego smaku i do tego musical w jednym, to jest to, co Oviki lubią najbardziej. Kapitalna scenografia, dobre piosenki (chociaż dziś broniące się chyba głównie dzięki tekstom, muzycznie trochę się już zestarzały) i Curry wyglądający jak parodia Cher. Podano do stołu! Im dalej jednak w las, tym nudniej. Niestety, ostatnie 20 minut filmu wymagało ode mnie żelaznej woli walki o to, aby nie przerwać seansu, bo nawet „Przysięga” była ciekawsza niż to, co widziałem w tym filmie. Przepraszam bardzo, doceniam jego polifonię, klimat, rozumiem, dlaczego dla niektórych jest to film kultowy. Dla mnie „Rocky Horror Picture Show” to pięknie wyglądający tort gruszkowy, który przecież uwielbiam. Jednak jeśli samemu trzeba go zjeść w ciągu pół godziny, to można się porzygać. Tutaj byłem niebezpiecznie blisko.

Moja ocena: 7/10

Rozstanie /Jodaeiye Nader az Simin / جدایی نادر از سیمین (2011

[DVD/INNE]

„Rozstanie” jest filmem, na który być może najdłużej czekałem w tym roku. Już w grudniu byłem przy kasie biletowej, kiedy okazało się, że nastąpiła zmiana w repertuarze i film nie będzie już przez kino grany. I tak po prawie dwóch miesiącach nerwowego oczekiwania w końcu się udało.
Najbardziej oczywistym, leniwym porównaniem dla rozstania byłby perski dywan, który zachwyca precyzyjnym wykonaniem i bogactwem wzorów. „Rozstanie” to taki charakterologiczny perski dywan. Farhadi jest badaczem –obserwatorem. Nie narzuca sobie końcowego wyniku eksperymentu, przeprowadza go bardziej w celu obserwacji. Nie stoi ani po stronie swoich bohaterów, ani przeciwko nim. Nie wiemy, czy im współczuje, czy go denerwują. Oddalił się od nich tak daleko, aby jego obecność nie uszkodziła sterylnej przestrzeni bohaterów, tak, aby ci mogli być sobą. Dzięki temu, mamy rzeczywiście rzadką możliwość oglądania postaci „w stanie czystym”.  Interpretacja, ocena, komentowanie ich zachowań to już tylko i wyłącznie działka widza. A jest co oglądać. Kapitalny scenariusz dostarcza nam doskonalej jakości preparatów do obserwacji. Do tego dochodzi absolutnie fantastyczna praca aktorów, których obserwując nie mamy poczucia oglądania gry aktorskiej.  
Intelektualnie „Rozstanie” to zdecydowanie jeden z najbardziej stymulujących filmów, jakie miałem okazję ostatnimi czasy zobaczyć. Nie mogłem jednak oprzeć się wrażeniu sterylności tego filmu. Jakbym właśnie był w laboratorium i mógł zobaczyć idealnie zrobione ludzkie preparaty. Są tak doskonałe, że praktycznie nie do odróżnienia od pierwowzorów, ale z drugiej strony aż zbyt idealne właśnie, abym był w stanie z nimi współodczuwać. Emocjonalnie irański kandydat do Oscara pozostawił mnie obojętnym. Co bardzo dziwne, nie czułem nawet irytacji oglądając ten film, a niektórzy z bohaterów właśnie takie uczucie powinni we mnie wzbudzić.
Piękna Leila Hatami

Naprawdę chylę czoła przed znakomicie rozpisaną historią, przed wszystkimi odcieniami człowieczeństwa, jakie reżyser starał się pokazać. Aktorów grających w filmie powinno się ozłocić (zwłaszcza prześliczną Leilę Hatami, która spodobała mi się najbardziej). Ale nie mam zamiaru udawać, że to kino, jego bohaterowie, jak i cała historia, potrafiły się zintegrować z moimi uczuciami. W tej sferze „Rozstanie” pozostawiło mnie uroczo obojętnym. Może większe wrażenie ten film zrobiłby na mniej w tej sferze, gdybym wcześniej nie widział „Towelhead”. Ów film jest bardzo podobny do irańskiej propozycji, jednak w mojej opinii pełniejszy, lepszy. Co nie zmienia faktu, że "Rozstanie" to kino, którego nie można przegapić i pewnie jeden z najlepszych obrazów, jakie w tym roku zobaczę i kibicował będę, aby dostało Oscara, a może nawet dwa.

Moja ocena: 8+/10    

sobota, 28 stycznia 2012

Artysta / The Artist (2011)

Na sukces „Artysty” patrzę jak na swego rodzaju kuriozum. Wdzięczne, miłe dla oka, dość proste nawet do wytłumaczenia.  Być może i „Michel Hazanavicius dokonał rzeczy niesamowitej: przywołał siłę starego kina, z odrobinę zblazowanych canneńskich widzów czyniąc ponownie publiczność naiwną

Mnie jednak nie oczarował. Hollywood kocha autotematyczne opowieści. A jeśli zrobimy z tego opowieść ku pokrzepieniu serc (tylko czyich tak naprawdę?) to sukces mamy murowany. Nie zmienia to jednak faktu, ze „Artysta” to cholerny banał walący po oczach każda sekundą swojego trwania, a jakoś skończyła mi się już cierpliwość do dawania taryfy ulgowej filmom tylko dlatego, że ich twórcy wybrali sobie taką, a nie inna poetykę. „Drive’owi” nie odpuściłem braku dobrej historii, „Artyście” też nie odpuszczę. Gdyby Hazanavicius przy pomocy tych samych środków opowiedział ciekawą historię to miałby mnie w kieszeni, bowiem na kinie niemym wychowałem się w czasach, kiedy w domu miałem 3 kanały i żadnego wybory niż oglądanie filmów niemych właśnie. Takich filmów jak „Artysta” swego czasu było na pęczki, ba, nawet lepszych. Jedną rzecz mogę bez zastrzeżeń pochwalić: muzykę. Jest ona dusza tego projektu i jak dla mnie śmiało może zgarnąć Oscara.


Nie twierdzę, że „Artysta” to złe kino. Owszem, film jest nieźle pomyślany, dobrze zagrany, miejscami zabawny i uroczy. Co nie zmienia faktu, że wszystkie wyróżnienia jakie zdobywa, to efekt chwilowej mody. A kiedy minie, wszyscy nagle będą się pytać, jakim cudem taki film mógł (prawie?) zdobyć Oscara. O przyznawaniu hurtowych nominacji świadczy chociażby ta za scenariusz. Sorry, ale w takim razie „jestem numerem 4” tez powinien dostać, bo scenariusze tych filmów prezentują podobny poziom.


„Artysta” może być przyjemnym filmowym doznaniem, jeśli obejrzymy go bez kontekstu tych wszystkich nagród. Odrobina nostalgii i humoru, świetnej muzyki i bardzo dobrego aktorstwa wystarcza, aby dać się na chwilę troszeczkę uwieść.  Jednak tylko „na chwilę” i tylko „troszeczkę”.

Moja ocena: 7/10

Jestem numerem 4 / I Am Number Four (2011)

[DVD/INNE]


Powiedzmy sobie szczerze:  „Jestem numerem cztery” to  gówienko. No cóż, i takie rzeczy Hollywood musi wypluwać, aby tłuści magnaci filmowi mogli potem opłacić swoje dupcie i kokę.  Są jednak różne rodzaje głowienek. Niektóre śmierdzą bardziej, inne mniej. To akurat śmierdzi całkiem znośnie. Akurat filmy pokroju „jestem numerem cztery” oceniam zazwyczaj tylko pod kątem tego, czy uszy mojego psa były ciekawsze od tego, co działo się na ekranie i czy tyłek nie bolał mnie za mocno od siedzenia podczas seansu. Okazuje się, że ta propozycja jest całkiem bezbolesna. Niczym nie zaskoczy, ale też jakoś nie czułem strasznie, ze trącę czas to oglądając, chociaż traciłem. Zresztą Pettyfer (swoją drogą podobno niezły badass) jest całkiem seksowny, mimo że cholernie młody, a taki chłopak z sąsiedztwa to miła odmiana od lansowanego ostatnio non stop modelu śmietnikowego rodzaju Pattinsona. McAuliffe też jest sympatyczny. Gdyby jeszcze Agron nie miała tak denerwującego głosiku. „Jestem numerem cztery” to rzecz jednorazowego użytku, ale jak już zaznaczyłem zupełnie bezbolesna. Wystarczy zrobić drinka i spokojnie da się to przeżyć. Chociaż wydawanie na to kasy w kinie to gruba przesada.        


Moja ocena: 5-/10

piątek, 27 stycznia 2012

Red (2010)

[DVD/INNE]


Lubię, kiedy Hollywood śmieje się samo z siebie, zwłaszcza jeśli robi to w stylu „Reda”. Szkoda tylko, że niejaka satyra powiela błędy filmów, z których czerpie. „Red” jest zdecydowanie za długi, i to o jakieś 20-25 minut. Nie wykorzystuje tez całego potencjału aktorów i postaci, w które się wcielają (np. z Malkovicha dałoby się wycisnąć dwa razy więcej, niż widzimy na ekranie). W pewnym momencie zaczyna trochę nużyć. Na szczęście jest się z czego pośmiać, a i aktorzy profesjonalnie podeszli do zadania (Mirren opowiadająca jak to czasem weźmie sobie robotę na boku i trzymająca spluwę pod kwiatami - bezcenne:D Szkoda, że tak rzadko widuję ją w komediach). Do „Prawdziwych kłamstw” trochę daleko, ale i tak jest to dobre kino na sobotni wieczór.

Moja ocena: 6/10     

Drive (2011)

[DVD/INNE]


Reakcja moich przyjaciół, którzy widzieli „Drive’a” kiedy ten wchodził do kin, sprawiła, że ja postanowiłem film sobie odpuścić. Z kolei zachowanie fanów filmu po oscarowych nominacjach tknęło mnie, aby jednak dać mu  szanse. I pewnie jeszcze długo sobie nie wybaczę tego, że do kina jednak nie poszedłem, bowiem „Drive” to jeden z tych filmów, które po raz pierwszy koniecznie trzeba obejrzeć na dużym ekranie.
Wystarczyło, że zobaczyłem różowy napis „Drive” na ekranie przy akompaniamencie piosenki „Nightcall” (kawałek wyprodukowany przez połowę Daft Punka) i sunące po ulicach zdjęcia Sigela a (prawie) zakochałem się w formie, w jaką Refn ubrał swoja opowieść. Kogoś, kto w znacznej mierze wychował się w stylistyce lat 80., i to niekoniecznie w jej najbardziej uznanej formie, „Drive” zmusi do miłości. Nawet trudno opisać jak cudownym przeżyciem dla moich zmysłów było oglądanie tego filmu. Kolory, kadrowanie, praca kamery, genialny dobór muzyki – to wszystko w mgnieniu oka doprowadza do estetycznego orgazmu, który trwa przez cały czas oglądania filmu. Gdyby oceniać tylko stronę techniczna „Drive” bez zastanowienia dostałby 10. Kłopoty zaczynają się, gdy zejdziemy na temat scenariusza, który jest niestety gówniany. Argumenty, że czerpie on ze stylistyki kina klasy B lat 80. nie do końca do mnie przemawiają. Postaci są rysowane tak gruba kreską, w dodatku w oczajebnych kolorach, że serce boli widza świadomego jak blisko wielkości ten film się znalazł. Niestety, fabuła i postaci to samobój dla „Drive’a”, który mi odebrał znaczną przyjemność oglądania tego filmu. Gdyby nie dobra gra aktorów, mogłoby się skończyć nieciekawie. Gosling (jak prawie zawsze) jest dość „wycofanym” aktorem, jednak taka gra czyni postać kierowcy jak najbardziej akceptowalną. Nie rozumiem za to zachwytów nad grą Brooksa. Owszem, zagrał nieźle, ale w żadnym wypadku nawet nie na nominację do Oscara (której całe szczęście nie dostał). Aktorsko najsłabszym gniewem jest tym razem Mulligan. Źle rozegrała tę postać, złych środków użyła by ją zarysować i to, że wątek miłosny w tym filmie jest tak odpychający dla wielu osób to po części jej wina. 

„Drive” przeniósł mnie na chwilę do lat 80. I jeśli jeszcze nie raz będę wracał do tego filmu, a jestem pewien, że będę, to głównie dla formy tego obrazu, która zniewala. Refn miał szansę stworzyć coś unikatowego, co można by postawić na półce tuż obok filmów jak np. „To nie jest kraj dla starych ludzi”. I ta sztuka prawie mu się udała. Opowieść o superbohaterze zza kierownicy, nawet przyjmując konwencję gatunkową, fabularnie kopie po jądrach. Szkoda. Niemniej, jeśli taki „Artysta” miałby dostać Oscara dla najlepszego filmu, to ja wolałbym na tym miejscu „Drive’a”, który jest zdecydowanie lepszym obrazem. Brak nominacji za zdjęcia, montaż, dźwięk, reżyserię pominę wymownym milczeniem. 

Moja ocena: 7+/10              

środa, 25 stycznia 2012

Dziś 13, jutro 30 / 13 Going On 30 (2004)

[DVD/INNE]

Amerykanie to kochają opowieści o drugich szansach, naprawianiu błędów, przemianie złego w dobre. Kłopot w tym, że opowiadają je we właściwym sobie stylu, charakteryzującym się rozpaczliwym brakiem polotu.  „Dziś 13, jutro 30” ma jeszcze tego pecha, że rok wcześniej w kinach gościł „Zakręcony piątek”, który ma całkiem podobną fabułę. Niestety, dla filmu Winicka, tamta komedia miała w sobie niezłą energię i była autentycznie zabawna, chociaż również miała swoje wady.

„Dziś 13, jutro 30” idzie po najmniejszej linii oporu serwując nam jeden komediowy schemat za drugim. Najgorsze jest to, że twórcy na dobrą sprawę mogliby zrobić z bohaterami wszystko, nawet kazać im oglądać „Przysięgę” 24/7, a i tak niewiele by mnie to obeszło, od początku bowiem wiadomo, że bohaterka dostanie „druga szansę”, a mnie zemdli od jej szczęścia, białej sukni i paskudnego różowego domu. W dodatku trochę przeszkadzało mi to, że film kręcony jest w duchu lat 90. Gdyby jeszcze miał urok niektórych produkcji z tamtego okresu... I jeszcze jedna sprawa. Jennifer Garner. Ona nie jest jakąś koszmarną aktorką, ale mam wrażenie, że na planie nie do końca wie, co zrobić z własnym ciałem. Jest strasznie sztywna, jakby dopiero co zeszła z wybiegu dla modelek.

W filmie jest kilka zabawnych scen, ale to małe zadośćuczynienie za wszystkie wady.  

Moja ocena: 5-/10          

Gasnący płomień / Gaslight (1944)

[DVD/INNE]


Kiedy długo czeka się na jakiś film, to często bywa później tak, że spotyka nas rozczarowanie. Oczekiwania wobec obrazu zwyczajnie przerastają możliwości zaspokojenia. Mnie taka niemiła niespodzianka spotkała właśnie z „Gasnącym płomieniem”, co nie zmienia faktu, iż jest to film dobry, może nawet bardzo dobry. Wina za moje rozczarowanie spoczywa głównie na scenariuszu. Spodziewałem się gęstego, psychologicznego, niejednoznacznego kina. Tymczasem scenariusz „Gasnącego płomienia” jest cholernie oczywisty, aby nie powiedzieć wręcz naiwny. Praktycznie od początku zdajemy sobie sprawę, co dzieje się w świecie bohaterów; jedyna osobą, która ma problem jest Paula. Rozumiem, że miłość bywa ślepa, ale czy aż tak?:) Dla mnie zabrakło niejednoznaczności fabularnych, mylnych tropów, tak, abym i ja mógł uczestniczyć w świecie bohaterki, poczuć się zagubionym, wątpić w swoje przypuszczenia. Samo zakończenie przypomina zaś średniej klasy kryminał, to trochę za mało jak na kino psychologiczne.
To, dzięki czemu ten film mimo wszystko oceniam wysoko, to gra duetu Bergman-Boyer.  Dwie najwyższej klasy kreacje. Co prawda, każde z nich gra własny spektakl, trudno tu mówić o współgraniu, ale za to jakiż spektakl! Boyer byłby świetnym aktorem kina niemego. Nawet nie musi się odzywać, grą twarzy jest w stanie powiedzieć wszystko, co widz musi wiedzieć. Każdy gest jest wyważony z aptekarską dokładnością. Wielkie brawa. Bergman też nie odstaje i daje popis swych umiejętności, za co zresztą dostała Oscara. A trzeba przynać, ze łatwo było tutaj popełnić błąd.
Dodatkowo, film robi wrażenie zdjęciami (chociaż miejscami gra światła jest odrobinę pretensjonalna), scenografia i ciężkim klimatem.  Nie zmienia to jednak faktu, że średniej klasy scenariusz daje się wyczuć przez cały czas trwania filmu, nie ważne jak mocno Cukor stara się dwoić i troić, aby to zatuszować.

„Gasnący płomień” to kapitalna gra aktorska + klimat, psychologia głównych bohaterów kontra scenariuszowe braki w fabule i postaciach drugoplanowych (które są odrobinę tendencyjne jak na mój gust, vide Thwaites,  wścibska sąsiadka). Cały czas wahałem się, czy dać 7 czy 8, bardziej skłaniając się ku 7. Niech jednak będzie moja strata.  

Moja ocena: 8-/10

wtorek, 24 stycznia 2012

Green Lantern (2011)

[DVD/INNE]



Ryan Reynolds ma kapitalne ciało i twarz psiaka, która sprawia, że ma się ochotę do niego przytulić. To wystarczy, aby grać u boku Bullock w komediach romantycznych, jedna trochę za mało, aby być gwiazdą kina „akcji”. Jego postać zresztą jest dość reprezentatywnym elementem samego filmu, który jest być może najgorszym blockbusterem zeszłego sezonu. Szczątkowy scenariusz; pełen patetycznych przemówień i tandetnych scen z ojcem bohatera, tudzież jego dziunią, strasznie niedopracowane efekty specjalne, które często sprawiają wrażenie, jakby pochodziły z poprzedniej dekady czy bardzo wyczuwalna kategoria PG-13. Serce boli, kiedy trzeba oglądać takiego Sarsgaarda w jakże tendencyjnej roli (i znów te relacje z ojcem, brrr). Robbins i Bassett też na stare lata zdecydowali się na aktorską prostytucję.  

Gdzieś tam w tle pobrzmiewa przesłanie o wierze w siebie, sile odwagi, ale nawet sami twórcy chyba byli dość zakłopotani udawaniem, że ktokolwiek o to naprawdę dba. Campbell wydawał mi się do tej pory sprawnym twórca kina akcji, ale po „Zielonej latarni” muszę ten pogląd zrewidować. Lepiej wykorzystac czas oglądając "Kapitana Amerykęlub nawet "Thora" niż "Zieloną Latrynę".


Moja ocena: 4/10

Wszystko o Stevenie / All About Steve (2009)

[DVD/INNE]


Nie dziwię się, ze ten film prawie stracił szansę na filmowa dystrybucję i dopiero sukcesy innych filmow Bullock sprawiły, ze na duży ekran jednak trafił. "Wszystko o Stevenie" to komedia nawet niegłupio pomyślana. Bohaterowie może są irytujacy, ale przynajmniej nie tak bardzo nudni, jak to bywa zazwyczaj w tego typu filmach. Kłopot tego obrazu polega na chaosie, który i w scenariuszu, i w reżyserii daje się wyraźnie wyczuć. Film łączy w sobie ochłapy po kilku innych podgatunkach, np. kina drogi. Miks, który otrzymujemy jest jednak nie najlepiej przemielony, przez co dość dopornie przechodzi przez gardło. Nie jest to ani 100% komedia, ani komedia romantyczna, trudno film tez zaliczyć do kina drogi. trudno mi więc wskazać osoby, do których skierowany jest ten obraz, a zasada "dla każdego coś miłego" nie zawsze się sprawdza.  

Spodobalo mi się jednak pokazanie kulisów amerykańskiej telewizji, czy ujęcie wszystkich grup gapiów obecnych podczas najróżniejszych zdarzeń. Filmowi brak tez happy endu, co niesie dość smutną naukę dla kobiet. Nawet jeśli jesteś w miarę atrakcyjną, aby znaleźć faceta musisz być jeszcze głupia. Przeciez Steve'a odstrasza nie nadmierny entuzjazm dziewczyny, ale jej (ekspresywny) intelekt.

Moja ocena: 5/10

PS. Jakim cudem Bradley Cooper uchodzi za symbol seksu. Z takim nosem, ustami i oczyma mi bardziej pasuje na gremlina. Sandra natomiast zagrała tu na poziomie "Wielkiego Mike'a". Ciekawe, jedna rola przyniosła jej Malinę, druga Oscara:P.   

piątek, 20 stycznia 2012

Nothing is Private (Towelhead) (2007)

[DVD/INNE]


Wow! To się nazywa kino! Po „Czyste  krwi” Ball sporo stracił w moich oczach, ale znalazł się kapitalny sposób na rehabilitację. „Nothing is Private” to gęsta od niuansów opowieść o ludzkiej naturze, w której nic nie jest do końca białe lub czarne, a mnogość odcieni może przyprawić o zawrót głowy. Dawno nie widziałem filmu, w którym znalazło by się tak wielu tak doskonale przedstawionych bohaterów. Pod tym względem ten obraz to mistrzostwo świata. Sieć zależności między bohaterami sprawia, że praktycznie każdy wymyka się jednoznacznej ocenie. Jasira (bardzo dobra Summer Bishi) z jednej strony jest trochę życiowym popychadłem. Każdy się na niej wyżywa, jest idealnym kozłem ofiarnym, na którego w każdej chwili można zrzucić winę. Z drugiej jednak posiada potężna broń, jaka jest nieco przedwcześnie (w stosunku do rówieśników) obudzona świadomość własnej kobiecości, seksualności. Bardzo szybko dziewczyna przekracza granicę, kiedy mogliśmy patrzeć na nią tylko jak na ofiarę. Nie usprawiedliwia to oczywiście np. pana Vuoso, który również przekracza granicę tego, co akceptowalne. Ale czy na pewno posunąłby się w tym przypadku tak daleko, gdyby nie wyczuł swoistego przyzwolenia? Podobnie rzecz się ma w odniesieniu do rodziców dziewczynki. Dla matki jest ona jedynie remedium na samotność, dla ojca z jednej strony powodem do dumy (to, co prawda, nie to samo co syn, no ale lepszy rydz niż nic), z drugiej przedmiotem do wyładowywania frustracji. Ale nawet ich nie oceniałbym do końca negatywnie. I w tym właśnie kryje się piękno tego filmu. Przypomina świetnie oszlifowany diament, który w zależności od rzucanego światła oddaje coraz to inne refleksy.

Do tego „Nothing is Private” to pouczający, ale nie natrętny, film o problemach dzisiejszej Ameryki, która tylko dzieciom w podstawówce może wydawać się oazą tolerancji. Ta wielka machina porusza się tylko „na słowo honoru”, a iskier, które towarzyszą tarciu elementów nikt nie zdoła policzyć.

Nie do końca rozumiem biadolenie ludzi w stylu „To nie jest drugie American Beauty” czy „Szkoda, że Mandes nie reżyserował”. Gówno prawda. Ball poradził sobie zaskakująco dobrze jak na debiut reżyserski. Odpowiednio balansuje postacie, doskonale wie, jak nawet przy minimum czasu, jaki mają na ekranie, wycisnąć z nich jak najwięcej. Poza tym nie rozumiem po co patrzeć przez pryzmat tamtego filmu na następne dzieła jego twórców, zwłaszcza, że są tak bardzo różne?      

Dla mnie „Nothing is Private’ do soczyste, pełne odcieni i niejednoznaczności kino. Znakomite pod względem socjologicznym i psychologicznym, w którym przypinanie etykiet bohaterom z góry skazane jest na niepowodzenie. Plus jak na mój gust naprawdę dobre zakończenie. 

Moja ocena: 9-/10  

czwartek, 19 stycznia 2012

Caravaggio (1986)

[DVD/INNE]


W wieku lat 23 zdałem sobie sprawę, że znam kino w znacznie mniejszym stopniu, aniżeli na tym etapie powinienem był  być z nim zaznajomiony. Zrobiłem zatem listę żelaznych pozycji, które jak najszybciej poznać muszę i o dziwo na samym szczycie wylądował film Jarmana.
Do „Caravaggia” podszedłem wręcz z nabożnym skupieniem. Nie znam się zbytnio na malarstwie, praktycznie 70% mojej wiedzy o nim pochodzi z wykładów monograficznych prof. Mocarskiej, na które chadzałem przez 2 lata. Nie trzeba być jednak znawca, aby docenić przede wszystkim fenomenalne zdjęcia, jakie posiada ten film. Kompozycja kadrów, oświetlenie, statyczność kamery sprawiają, że „Caravaggio” to istna uczta dla oka. Pełna surowego piękna, które podkreśla tylko teatralna scenografia. Moim zdaniem cały film jest mocno teatralny. Jarman postanowił stworzyć obraz nieco anachroniczny. Ascetyczny, lecz równocześnie dość buńczuczny i pyszny. Zależało mu na zuniwersalizowaniu postaci artysty, przedstawienia jego w jak najszerszym, najpełniejszym kontekście. Pasje, leki, przeświadczenie o własnej wyjątkowości, tysiąc innych rzeczy kumuluje się w bohaterze, tworząc miejscami duszną, zbyt duszną atmosferę. Jarman posuną się dla mnie o krok za daleko.  Chciał powiedzieć tak dużo, że zamienił swoich bohaterów w chodzące, oddychające symbole. Tak bardzo zależało mu na tym, aby ukazać artystę, muzę, natchnienie, setki drobnych zależności, że ostatecznie nie ma tu ludzi, ich historii, a symbole właśnie. Ja lubię umiejętne operowanie nimi, ale nie mogą one zastępować bohaterów. Trzeba zachować balans, który Jarman dla mnie porzucił zupełnie, pewnie świadomie, co nie zmienia faktu, że do mnie to koniec końców nie przemawia tak silnie, jak mogłoby, jak wydaje mi się powinno.   
Jestem gotów paść na kolana przed smakiem i kunsztem plastycznym twórców „Caravaggia”. Znakomicie prowadzoną zabawą wątkami homoerotycznymi. Ale jako całość ten film mnie zwyczajnie przytłacza. Odsyła dla języka, który mówi zbyt wiele naraz, rozmywając wiele sensów.

Jestem pewien, że kiedyś wrócę jeszcze do tego filmu, bo sporo w nim cenię. Może za jakiś czas inaczej na niego spojrzę. Może nie.  

Moja ocena: 7/10

Wielki Mike. The Blind Side / The Blind Side (2009)

[DVD/INNE]


A Marcin twierdzi, że Akademia Filmowa nie ma poczucia humoru. Jak inaczej tłumaczyć sobie Oscara dla Sandry i nominację dla tego filmu? „The Blind Side” to sprawnie nakręcona opowieść do kotleta, w którą nawet nie warto się zagłębiać, aby nie popsuć nie najgorszego pierwszego wrażenia. Opowieść o republikance (po jakiego grzyba jest to ciągle podkreślane?), która jest dobrą chrześcijanką, więc przygarnia pod swój dach olbrzymiego, czarnego chłopca, który przypadkowo okazuje się później megagwiazdą sportu, wzruszać może tylko widzów zza oceanu. Mnie podczas oglądania „Wielkiego Mike’a” ciągle włączała się lampka alarmowa: szansa jeden na milion wcale nie sprawdza się w 9 na 10 przypadkach. Jak dla mnie Hancock ze zbyt wielką sympatią, ale równocześnie beztroską, traktuje swoich bohaterów, niczym babcia ulubionego wnuczka. Najsmutniejsze jest to, że „The Blind Side” nie ma nawet chwili, jednej jedynej chwili, w której film wyszedłby poza temperaturę 20 stopni C.

Teraz zaś kilka słów o Sandrze. Ja babkę naprawdę lubię, ale ten Oscar to jeden z najgorszych wyborów aktorskich ostatnich 20-30 lat. Fakt, że bohaterka Bullock to jedyna osoba z ikrą w filmie i bez niej „Wielki Mike” sporo by stracił, ale to jeszcze gorzej świadczy o filmie, a nie przemawia na korzyść Sandry.

Moja ocena: 6/10 

środa, 18 stycznia 2012

Mroczne zwycięstwo / Dark Victory (1939)

[DVD/INNE]

Bette Davis to moja ulubiona aktorka okresu 30-50 XX wieku, jak i jedna z najlepszych aktorek amerykański w historii. Rola w „Mrocznym zwycięstwie” doskonale to ilustruje. Opowieść o godzeniu się ze śmiercią, utrata ukochanej osoby, opuszczaniu świata, który się kochało i brało z niego pełnymi garściami nie miła by połowy tej siły bez jej fantastycznej kreacji. Brent i Bogart są tylko tłem dla jej roli, co niestety jest po trosze wadą filmu. Obraz jest skonstruowany tak, aby wyeksponować postać Judith, co w połączeniu z grą Davis sprawia, że gdyby ją usunąć, to z filmu zostałyby tylko strzępy. Szkoda postaci drugoplanowych, zwłaszcza młodej  Fitzgerald. Są one wykorzystane może w 40% i zamiast ubogacać film pełnią rolę dodatku do geniuszu Davis.

To w zasadzie jedyna duża wada tego filmu. „Mroczne zwycięstwo” ogląda się dobrze, ba, z filmów opowiadających o umieraniu, jakie znam, ten zaskakuje wyjątkową prostotą i delikatnością, brakiem nieznośnego patosu. W kilku scenach  obraz nawet wzrusza. Warto go zobaczyć, szkoda jednak, że pozostałym postaciom i aktorom nie dano większego pola do popisu.

Moja ocena: 7+10        

PS. nominacja do Oscara za muzykę to lekka przesada. 

Step Up 3D (2010)

[DVD/INNE]

Uwielbiam patrzeć na profesjonalny taniec. Dlatego od filmów/programów tanecznych trudno mnie odciągnąć, nawet jeśli na kilometr śmierdzą kupą. „Setp Up 3” może zrobiłby na mnie jakiekolwiek wrażenie, gdybym oglądał go w 3D, w kinie. Wtedy te wszystkie sceny taneczne może by mi się spodobały. Oglądając jednak na komputerze prawie gryzłem z bólu poduszkę. Operatorowi tego filmu ktoś powinien podrzucić amfetaminę do żarcia. Zdjęciom zupełnie brakuje dynamiki, życia. Sprawę tylko pogarsza prostacki montaż. Przez to sceny taneczne są równie interesujące co fakt, że mój pies zjadł ostatnio wszystkie sznurowadła, jakie posiadałem. Jedynym numerem tanecznym, który był w stanie mnie zainteresować, była scena z Moosem i Camillą tańczącymi do piosenki, przy której się poznali. To było zabawne i wdzięczne. Pozostałym scenom brak dynamiki, a raczej umiejętności jej pokazania. A jedyne czego oczekiwałem od „Step Up 3” to trochę tanecznej magii. W dodatku niektórzy faceci w tym filmie mogliby być naprawdę pociągający, gdyby nie fakt, że mają na pyskach więcej makijażu niż ich koleżanki.
Joe Slaughter

Rick Malambri,
Czasem człowiek naprawdę niewiele wymaga i dostaje jeszcze mniej. Szkoda. Dla mnie ten film nie broni się po prostu niczym, poza nieźle skompilowaną ścieżką muzyczną.

Moja ocena: 3/10    

wtorek, 17 stycznia 2012

Twój na zawsze / Remember Me (2010)

[DVD/INNE]


Wbrew temu, co tu i ówdzie czytałem „Twój na zawsze” nie jest złym filmem. Opowieść o ludziach, których wspólny ból zamiast łączyć oddala od siebie to całkiem niezły materiał na film. Kiedy teoretycznie najbliżsi sobie ludzie zamiast mówić o rzeczach ważnych, swoich uczuciach i wątpliwościach wybierają brak rozmowy, krzyk, tematy błahe problemy przez którymi starają się uciec tylko się nawarstwiają stając się przyczyną frustracji. Ludzkie życie może zostać przerwane w każdej chwili, nie trzeba do tego zamachu terrorystycznego czy napadu z bronią w ręku, więc w momencie, kiedy zdamy sobie sprawę jak wiele straciliśmy i jak bardzo myliliśmy się w ocenie innych może zbraknąć czasu na cieszenie się nową mądrością.  

„Twój na zawsze” zaczyna się kretyńską sceną zabójstwa, ale później jest już lepiej. Spodobało mi się jak początkowo przedstawiono rodzące się uczucie między bohaterami. Pattinson i de Ravin gigantami aktorstwa nie są, ale tutaj mniej lub bardziej wywiązują się z powierzonego im zadania. Film bywa zabawny i ma trudny do określenia, ale mimo to ciekawy klimat.  Szkoda, że w pewnym momencie film niebezpiecznie zbacza w stronę quasimoralitetu w typowo amerykańskim, czyli kiepskim stylu. ostatnie 5-10 minut filmu to istny cios w bolący brzuch. Ostatecznie spodziewałem się jednak czegoś gorszego, więc i tak byłem pozytywnie zaskoczony. Myślę, że przewrażliwionym nastolatkom film bardzo przypadnie do gustu.    

Moja ocena: 5/10

Łatwa dziewczyna / Easy A (2011)

[DVD/INNE]

Ostatnio moja szydercza natura nie może zaznać spełnienia. Nawet jakbym chciał, to zbytnio nie mam na co narzekać. W sumie zjechanie „Jackass 3” to jak kopanie leżącego, a nawet jeśli sięgam po komedię w stylu „Łatwej dziewczyny” czy „Złej kobiety” to bawię się całkiem nieźle. Komedia z Emmą Stone w tytułowej roli to całkiem sprawna i zabawna opowieść o niszczącej sile plotki, zakłamaniu amerykańskiej młodzieży (i niektórych z ich szkolnych „przewodników”), czy niekoniecznie najmądrzejszych sposobach na zwrócenie na siebie uwagi, aby chociaż raz poczuć się kimś ważnym. Co prawda męczy mnie już wykorzystywanie „Szkarłatnej litery” w co drugim filmie poruszającym tematykę „niemoralnego” seksu. Czy w amerykańskiej literaturze przez te wszystkie lata nie napisano nic innego, czym można by wycierać sobie gębę? Zakończenie filmu idzie po najmniejszej linii oporu, a ostatnie 30 minut nie ma już tej siły co pierwsza godzina. Na szczęście Emma Stone jest ładna, ma śliczne włosy i oczy i kapitalny głos. Do tego gra nie najgorzej. Twórcy popisali się kilkoma świetnymi tekstami, bardzo spodobały mi się sceny z udziałem Tucciego i Clarkson (chociaż to już kolejna rola nietypowej matki po „Co nas kręci, co nas podnieca”, „To tylko seks”. Ta świetna aktorka mogłaby wreszcie rzucić się na coś poważniejszego). Film przemyca wiele cennych obserwacji na temat stanu amerykańskiego społeczeństwa (ale robi to z pewnym wdziękiem), wyśmiewa religijnych fanatyków, kółka czystości i inne tego typu bzdury, brak odpowiedzialności u dorosłych, itd. Jest z czego się pośmiać. Zdecydowanie film do kilkurazowego użytku. Szkoda tylko, że pod koniec twórcy poszli na łatwiznę.

Moja ocena: 6/10      

Zła kobieta / Bad Teacher (2011)


[DVD/INNE]



„Zła kobieta” to dowód na to, że czasem wystarczy zrobić dobrą główną postać, która dźwignie na swych barkach film, aby wyszło przyzwoite kino. Elizabeth Halsey to jedna z najlepszych bohaterek komediowych made in Hollywood z jakimi ostatnio się zetknąłem. Scenarzyści znakomicie uchwycili cechy przeciętnego nauczyciela i pokazali je w bardzo, bardzo krzywym zwierciadle. Cameron Diaz, za którą nie przepadam, praktycznie niewiele musiała się już wysilić, aby zainteresować widza, aczkolwiek w tej roli jej hmm... talent sprawdza się idealnie. Trochę mocnego makijażu plus spojrzenie z serii „o co ci, kurwa, chodzi” i film się kręci. „Zła kobieta” zawiera w sobie kilka znakomitych tekstów i scen komediowych. Cieszy mnie też, że Justin Timberlake igra trochę ze swoim image. Początkowo jego bohater wydaje się typowym filmowym ciachem, tymczasem z każdą sceną jest coraz bardziej odpychający. trochę szkoda, że film kończy się happy endem. Dla tak fajnej bohaterki można było wymyślić coś bardziej czadowego. Drugi plan szału niestety nie robi. „Zła kobieta” to film jednej, ale za to świetnie pomyślanej postaci komediowej. A powiedzmy sobie szczerze, wymyślenie pani Halsey nie było aż tak trudne. Tym bardziej nie wiem za co „Druhny” zdobywają te wszystkie nagrody. To film równie zabawny, co żarty pana Strasburger. Na „Złej kobiecie” bawiłem się o wiele lepiej.

Moja ocena: 6/10

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Adam (2009)

[DVD/INNE]





Amerykanie, jak chcą, to potrafią opowiedzieć niebanalną, urokliwą historię o miłości w starym stylu, bez popadanie w ckliwość i banały. Siłą „Adama” są przede wszystkim bohaterowie, którzy praktycznie od początku zdobywają serce widza. W pewnym momencie złapałem się na tym, że kibicuję im na drodze do szczęścia. Mayer nie udziwnia na siłę konstrukcji, nie rzuca dowcipami w co drugiej scenie i chyba właśnie przez ten brak nachalności, „Adam” powoli, ale sukcesywnie tworzy naprawdę fajną całość. I nawet jeśli brakuje tutaj happy endu, to jednak bohaterowie nie zostają z niczym. Adam otwiera się na nowe możliwości, Beth wydaje zaś książkę. Dla obojga ta znajomość będzie rozwijająca i inspirująca. „Adam” to skromny film, pełen jednak uroku, ciekawych scen i przyprawiony odrobiną magii. Hugh Dancy zagrał jak dla mnie koncertowo (to najlepsza rola w jakiej go widziałem). Fajnie było też chociaż na chwilę zobaczyć znów Amy Irving.
Na romantyczny, ale nie banalny wieczór we dwoje „Adam” to strzał w dziesiątkę. Klasyczna, ale mimo to świeża opowieść o miłości dwojga nie do końca zwykłych ludzi, która z pewnością oczaruje każdego znudzonego ostatnimi komediami romantycznymi widza.

 

Moja ocena: 8/10              

Ukryte pragnienia / Stealing Beauty (1996)


[DVD/INNE]

Przez pierwsze kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt, minut film Bertolucciego obiecuje wizualną ucztę dla zmysłów i pełną namiętności, erotycznego napięcia opowieść. Pod koniec już tylko z ta pierwsza część obietnicy w pewnym zakresie zostaje spełniona.

Trzeba uważać kiedy przyjmuje się pod swój dach dziewicę, a zarówno dom, jak i okolica roi się od młodych i starszych, napalonych mężczyzn. Od momentu kiedy Lucy trafia pod dach toskańskiej posiadłości mąci jej pokój wprawiając wszystkich w stan pewnego napięcia i uniesienia. Przyciąga do siebie w zasadzie wszystkich, zupełnie zmieniając układy między bohaterami. Jej dziewictwo fascynuje, a gra o nie mniej lub bardziej dotyka prawie wszystkich mieszkańców domu. 



Bertolucci miał szansę opowiedzieć zmysłową, erotyczną historię i początkowo wydaje się, że da radę. Wysmakowane, pełne ciepła zdjęcia, fajna gra kolorów, zaskakująco zmysłowo-niewinna Tyler, interesujący Irons, niezła muzyka. Do mniej więcej połowy to wystarczało, aby przykuć moją uwagę. Miejscami sam czułem ciepło włoskiego słońca na skórze i czułem się lekko podekscytowany klimatem filmu. Czym dalej, tym mniej jednak ciekawych elementów. te z pierwszej części trochę się wyczerpują. Zabrakło mi tu ciekawych opowieści o bohaterach z drugiego planu, tajemnica matki Lucy przemyka gdzieś tam zupełnie nie wyczerpując swojego potencjału. Sama scena utraty dziewictwa też mogła być lepiej przemyślana, zwłaszcza, że wizualna strona filmu jest jedną z najsilniejszych. Pod koniec zresztą i tak nie interesowało mnie, kto Lucy rozdziewiczy. Całe napięcie gdzieś się ulotniło, zostały tylko resztki. Szkoda też, że taki Joseph Fiennes został zupełnie niewykorzystany.


"Ukryte pragnienia” to niezły film. Początkowo zapowiada się na wyśmienite kino, ale na mecie mamy do czynienia trochę z flakiem bez powietrza. naprawdę szkoda, bowiem wystarczyłoby tak niewiele, aby powstała jedna z najciekawszych opowieści tego typu w kinie lat 90


Moja ocena: 6+/10

sobota, 14 stycznia 2012

Rzeź / Carnage (2011)


Polański jakoś nigdy nie robił na mnie wielkiego wrażenia. „Rzeź” niestety nie zmienia tego stanu rzeczy, a szkoda, bowiem okazja była naprawdę przednia: Kate Winslet i Jodie Foster w jednym filmie!

„Rzezi” tak naprawdę niewiele mogę zarzucić. Film jest bardzo sprawnie nakręcony, a humor umiejętnie dozowany. Praktycznie od pierwszej sceny czuć, że cała sytuacja to beczka prochu, która aż prosi się o iskrę. To, jak bohaterowie zawiązują niepisane „przymierza”, aby za chwilę przejść do obozu wroga i zacząć grę od nowa wypada na ekranie bardzo fajnie. Z aktorów najbardziej podobali mi się Foster i Waltz. Interakcje między nimi był najciekawsze, a sama Jodie indywidualnie zagrała najlepiej.Jonh C. Reilly też nieźle się kamufluje. Początkowo wydaje się zupełnie niegroźnym, potulnym i ugodowym misiem, aby z czasem pokazać kły:)

To, co przeszkadzało mi najbardziej w tym filmie, to głównie fakt, że film Polańskiego „śmierdzi” teatrem na odległość. Morał „Rzezi” też nie jest zbyt odkrywczy. Niczego nowego się z tego filmu nie dowiedziałem, a chociaż oglądanie go było pewną przyjemnością, to raczej nie zapadnie mi w pamięć. „Rzeź” to rzecz wdzięczna, aczkolwiek ulotna. trochę szkoda.

Moja ocena: 7-/10      

Sherlock Holmes: Gra cieni / Sherlock Holmes: A Game of Shadows (2011)

[KINO]


Bałem się jak diabli iść na nowego „Sherlocka Holmsa”. Nie mogę sobie pozwalać na zbyt częste wypady do kina, staram się więc dość staranie dobierać repertuar. Dało się słyszeć głosy, jakoby kontynuacja była słabsza od części pierwszej, którą uważam za naprawdę dobre kino rozrywkowe. Zatem z bijącym sercem udałem się do CC i bardzo się zdziwiłem. Dla mnie „Gra cieni” nie jest wcale gorszym filmem od części pierwszej. Ba, jest nawet lepszym.

Fakt. Ritchie postawił tym razem na czystą akcję. Rzeczywiście „Gra cieni” nie ma tylu soczystych momentów co część pierwsza. Około-homoerotyczne napięcie między głównymi bohaterami też (prawie) gdzieś uleciało. W kategoriach kina rozrywkowego jednak dla mnie ta część to krok w przód. Fabuła pierwszej części była moi zdaniem nieco zbyt naiwna, a Strong jako czarny charakter tak już mi się opatrzył, że nie robi na mojej osobie zbyt wielkiego wrażenia. „Gra cieni” jest prostsza, ale i bardziej spójna pod względem fabuły, przez co wygodniej można usadowić się w fotelu. Harris jako prof. James Moriarty na pierwszy rzut oka nie ma w sobie nic demonicznego, szybko jednak można uwierzyć, ze to prawdziwy geniusz zła, głównie dzięki bardzo dobrej kreacji aktora. Do tego „Gra cieni” jest niesamowicie zabawna i ma fantastyczne tempo. Technicznie film trzyma poziom (chociaż trochę męczyły mnie te wszystkie ozdobniki) zabrakło mi jedynie bardziej wyrazistej muzyki (no ale Zimmer od dawna rozmienia się na drobne, eh). Fajnie, że „Gra cieni” nie kończy się jakąś porażająco-widowiskową sekwencją. Świetnym pomysłem było też dodanie postaci Mycrofta Holmesa^^
 
Poprzeczka po pierwszej części była zawieszona wysoko, ale „Gra cieni” sobie z tym poradziła. Dostaliśmy film zabawny, pełen witalności, podany w nieco innym sosie niż część pierwsza, ale jak dla mnie równie smacznym. Spielberg powinien iść na ten film do kina 10 razy  zobaczyć, jak dziś powinno kręcić się kino rozrywkowe zanim zaserwuje nam kolejny pasztet w stylu „Przygód Tin Tina”.

Moja ocena: 8/10     

PS. Podejrzewam, że scenarzyści i tak znajdą sposób, aby przywrócić Irene Adler do żywych w części trzeciej. Twórcy mogli też sobie darować ten motyw z szachami, który byłby może atrakcyjny ze 30 lat temu. 

piątek, 13 stycznia 2012

Eating Out (2004)

[DVD/INNE]

Po „Eating Out” sięgnąłem tylko dlatego, że  druga część tej wiekopomnej sagi mimo całego głupoty miała swój dziwaczny, odmóżdżający urok. Tak jak można się było tego spodziewać w dwójce użyto prawie tych samych chwytów, co w części pierwszej (to standard w tego typu produkcjach). Mimo to „Sloppy Seconds” miało nieco fajniejszy klimat i bohaterom pozwolono „rozwinąć skrzydła”. W dwójce jest więcej ździrowatej, ale sympatycznej Tiffani i oglądało ją się z większą przyjemnością niż jedynkę. Poza tym, druga część jest po prostu lepiej "przemyślana" i zrealizowana. 

Moja ocena: 4/10          

Najlepsze lata naszego życia / The Best Years of Our Lives (1946)

[DVD/INNE]

„Najlepsze lata naszego życia” to być może jeden z najbardziej popularnych filmów z lat 40. W chwili premiery spotkał się z entuzjastycznym odbiorem widzów i krytyków, zdobył 7 Oscarów, lecz z biegiem czasu popadł trochę w zapomnienie. Nie dziwię się temu zbyt mocno, film miał bowiem inny wydźwięk w chwili premiery, kiedy – trzeba to powiedzieć jasno – działał ku pokrzepieniu serc wszystkich mężczyzn (i ich rodzin), których wojna okaleczyła. Dziś widać to naprawdę wyraźnie, może nawet lepiej niż wówczas. Mimo tej retoryki, film wcale nie zestarzał się aż tak mocno. Zaskoczyło mnie, ileż humoru udało wepchnąć się scenarzystom do dialogów. Kilka tekstów zdecydowani wartych jest zapamiętania. Bohaterami filmu są głównie mężczyźni, mnie jednak do gustu przypadły bardziej postaci kobiece. Wierna i kochająca mimo wszystko Wilma, pewna siebie, a jednak bezradna wobec uczucia Peggy, czy Milly, która jednocześnie kocha męża, ale nie jest z nim do końca szczęśliwa. Nawet oportunistyczną Marie można na swój sposób polubić.

 
Legenda kina - Myrna Loy
Film ma swój urok, opowieść mimo zgrzytów propagandowych jest ciekawa. Zawiódł mnie nieco Wyler jako reżyser. Nie mam pojęcia po co niepotrzebnie przeciąga pewne sceny i maltretuje nas muzyką w miejscach, gdzie jest ona zupełnie niepotrzebna (chociaż z drugiej strony, w tamtych czasach muzyka rządziła się nieco innymi prawami). Niemniej, niech zdziwiony jestem tymi 7 Oscarami. Te film trzeba było wtedy nagrodzić, ale czy aż tyloma statuetkami? I gdzie nominacja dla Myrny Loy? To naprawdę dziwne, że ta piękna i utalentowana kobieta, która swego czasu była jedną z najważniejszych postaci w aktorskiej śmietance Hollywood.dostała tylko honorową nagrodę w 1991 roku.  Nagroda dla  Harolda Russella to pomyłka.

Nie będę ukrywał, że „Najlepsze lata naszego życia” oglądało mi się dobrze. Obraz mógłby być krótszy o jakieś 20-30 minut, Wyler mógłby nie katować nas zbliżeniami na twarze najbliższych żołnierzy podczas powitań (blee!), a całość byłaby lepsza bez patosu i propagandowej retoryki. Mimo upływu lat, to wciąż przyzwoite kino dla którego warto zarezerwować jeden wieczór.        

Moja ocena: 7/10

czwartek, 12 stycznia 2012

Happy-Go-Lucky / Happy-Go-Lucky, czyli co nas uszczęśliwia (2008)

[DVD/INNE]


Leigh jest być może najsprawniejszym obecnie ilustratorem życia uboższej warstwy społeczeństwa Wielkiej Brytanii. Tym razem zamiast serwować dość depresyjne obrazy w stylu „Very Drake” zdecydował się opowiedzieć historię o drodze do szczęścia dość nietypowej nauczycielki. Początkowo postać Poppy trochę mnie denerwowała. jej pogoda ducha wydawała mi się zbyt ostentacyjna, wręcz nachalna. Pod koniec jednak zdałem sobie sprawę, że polubiłem tę babkę. Być może Leigh ma rację i jej podejście do życia jest tym, czego brakuje większości z nas. Naszej egzystencji nie powinniśmy brać zbyt poważnie. czasem, zamiast walczyć ze światem lepie uśmiechnąć się do niego, nawet jeśli pokazuje nam środkowy palec. Inaczej łatwo utonąć w bagnie frustracji, jak filmowy nauczyciel jazdy. Zwłaszcza, że życie naszej bohaterki dalekie jest od ideału, a ona mimo to nie przestaje wyglądać nowych szans i szczęście w końcu ją znajduje. 
 
„Happy-Go-Lucky” to całkiem zabawny, bardzo dobrze zagrany film. Akademia zrobiła trochę świństwo Hawkins nie nominując jej do Oscara w 2008 r. Podejrzewam, że chciano ułatwić zwycięstwo Kate Winslet, a szkoda, bowiem jej rola w „Lektorze” mnie nie do końca usatysfakcjonowała. Ale nie tylko Hawkins należą się brawa, pozostała część załogi też staneła na wysokości zadania, ale to standard u Legiha, który wie jak prowadzić swoich podopiecznych. To, co najbardziej spodobało mi się w tym filmie, to fakt, że przesłanie nie jest natrętne. Reżyser nie zmusza nas, abyśmy obrali tę samą drogę co Poppy. Raczej uświadamia, że takowa istnieje, a sam wybór pozostawia nam samym. kawał naprawdę dobrego kina.             

Moja ocena: 8-/10 

Zakręcony piątek / Freaky Friday (2003)

[DVD/INNE]

„Zakręcony piątek” to kolejny po „Wrednych dziewczynach” przykład na to, że Waters potrafi kręcić zabawne i przede wszystkim niegłupie komedie. Pokazał również, że odgrzewany kotlet może być naprawdę zjadliwy. Jamie Lee Curtis jest świetną aktorką komediową, o czym nie trzeba nikogo przekonywać. Tu pokazuje na co tak naprawdę ją stać i tworzy kapitalną kreację. Lindsay Lohan nie jest w połowie tak dobra, ale i tak gra nieźle. Tym bardziej szkoda, że jej kariera i życie potoczyły się w złym kierunku. Film nawet przez chwilę nie nudzi, a okazji do śmiechu nie brakuje. Myślę, że „Zakręcony piątek” największe wrażenie zrobił na zapracowanych rodzicach w Stanach, którzy w domu są gośćmi. Mnie jednak też się podobało, dlatego polecam, zwłaszcza na poprawę humoru.

PS. „Hit me baby one more time” w wykonaniu Murray’a powinno dostać Grammy w kategorii Best Pop Solo Performance^^

Moja ocena: 7/10

Contagion - Epidemia strachu / Contagion (2011)

[DVD/INNE]

Oj, rozczarował mnie Soderbergh okrutnie. Nie jestem fanem straszydeł opowiadających o epidemiach, rekinach-ludojadach czy zabójczych insektach. Nie jestem również fanem filmów, w których gwiazd więcej niż na niebie (aż dziw bierze, że chociaż raz nie wybuchła walka na Oscary, które zastępowałyby walczącym miecze świetlne, Lucas mógłby wreszcie wydać trzecią trylogię:D). Wciąż jestem jednak fanem Winslet (która obok N. Jones mogła by być matką moich dzieci xd), więc po „Cantagion” sięgnąłem w nadziei na chociaż dobre kino. Niestety.  

Mój problem z tym filmem to głównie brak punktu zaczepienia dla mojej empatii. Podobnie jak w przypadku wielkich światowych katastrof, o których słyszy się w serwisach informacyjnych. Dziesiątki tysięcy ofiar robią wrażenie tylko przez tę chwilę, w której o nich słyszymy, kiedy na ekranie pojawia się zaś reklama nowego szamponu, myśli błyskawicznie przeskakują do łazienki, aby sprawdzić czy nie trzeba zakupić nowej buteleczki. W „Contagion” co chwilę uderzają w nas liczby przedstawiające miliony ofiar, ale czy robi to na nas jakiekolwiek wrażenie? Czy przejmujemy się losem Paltrow, która umiera najszybciej? Nie. Czy martwa Winslet chociaż na chwilę skłoniła mnie do refleksji? Nie. Soderbergh zapomniał chyba, że najmocniej oddziałuje na widza śmierć bohaterów, do których się przywiązał. W tym filmie nie mamy szansy nikogo polubić, czy poczuć antypatii. Zabrakło mi w tym dziele obrazu jednostki i jej konfrontacji z katastrofą. Kilka razy twórcy starają się to ująć, jak w przypadku bohatera Damona, ale zatrzymują się w pół kroku. Ostatecznie dla mnie najciekawszy był wątek z Judem pokazujący jak łatwo steruje się tłumem, zwłaszcza w obliczu katastrofy.     

Ponadto, szczepiona znajduje się tak szybko, że chciałoby się powiedzieć „to był tylko fałszywy alarm”. Nie wiem, jaki był cel kręcenia tego filmu. Przestraszyć nas? Uczulić? Zwrócić na coś uwagę? Pokazać starcie ludzkości z katastrofą? Niestety, tym razem się nie udało. Realizacyjnie „Contagionowi” nie sposób wiele zarzucić.   

Z aktorów najbardziej spodobała mi się Cotillard. Fajnie, że nie dała się przysłonić Hollywoodzikm gwiazdom i wyglądała naprawdę ładnie.

Moja ocena: 6/10

wtorek, 10 stycznia 2012

To tylko seks / Friends with Benefits (2011)

[DVD/INNE]

Namnożyło się nam ostatnimi czasy komedii seksualno-romantyznych. Schemat w zasadzie jest bardzo prosty. Początkowo prosty układ polegający na niezobowiązującym, „koleżeńskim” seksie jest zadowalający dla obu stron, z czasem okazuje się jednak, że pusty seks to za mało, że w każdym drzemie potrzeba bliskości – początkowo odrzucana – ostatecznie jedna spełniona przez bohaterów. Na tle konkurencji film Glucka wypada nad wyraz dobrze. Para Timberlake & Kinis jest zabawna i gorąca, czego nie mogłem powiedzieć o Kutcherze i Portman. W dodatku drugi plan głównie dzięki  Clarkson i Harrelsonowi jest ciekawy (czasem nawet ciekawszy niż pierwszy). Zwłaszcza pierwsza część filmu jest dynamiczna i zabawna, później napięcie trochę siada, ale to w zasadzie standard komedii  romantycznych. „To tylko seks” oferuje jednak kilka naprawdę zabawnych scen, bohaterów z niezłą chemią i trzyma ogólnie przyzwoite tempo, dzięki czemu nawet zakończenie całkiem gładko przechodzi przez gardło. Nawet jeśli film nie wychodzi poza schematy, to przynajmniej nie męczy nimi, a to już coś.
 
Fajnie, że Justin realizuje się aktorsko, co na razie wychodzi mu przyzwoicie, ale chciałoby się nim potrząsnąć i wysłać do studia nagraniowego, aby w końcu wydał nową płytę.       


Moja ocena: 7/10

niedziela, 8 stycznia 2012

Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach (2011)

[DVD/INNE]


Dla mnie „Piraci z Karaibów” skończyli się na „Kill’em all” phfy..., to znaczy na „Klątwie Czarnej Perły”. Druga część sagi to jeden z najgorszych filmów przygodowych, jakie w całym swoim życiu widziałem. Trzecią część była już o niebo lepsza, ale wciąż pozostawiała wiele do życzenia. „Na nieznanych wodach” o dziwo oglądało mi się całkiem nieźle. Przede wszystkim Marshall nie nudzi tak jak Verbinski. Ok, wypełnia film przygłupi akcją, która senasu nie ma za grosz, ale przynajmniej nie sprowadza filmu na zupełne mielizny durnoty, jak bywało w przypadku dwóch poprzednich filmów. Cruz ze swoim tanim akcentem była do przełknięcia,  Sam Claflin próbował wypełnić swoją twarzą i torsem miejsce po Bloomie, udało mu się połowicznie. Tak naprawdę jego bohater jest zupełnie zbędny. Technicznie film trzyma poziom, szkoda tylko, że Zimmer nie pokusił się o wyrazistszą ścieżkę dźwiękową, która muzycznie zdefiniowałaby początek nowe trylogii (?). Ogólnie da się przeżyć ten seans. „Na nieznanych wodach” to film znacznie lepszy niż się spodziewałem, co nie oznacza jednak, że to film dobry.      

Moja ocena: 5/10 

PS. szkoda też, że na siłę znów wepchnięto postać Barbossy. Rush jest zbyt dobym aktorem, aby robić za tło.    

Brzydka prawda / The ugly Truth (2009)

[DVD/INNE]


Nie mam pojęcia po co kręci się takie filmy jak „Brzydka prawda”. Schematy wykorzystane od lat są już tak wyświechtane, że skrzypią niesamowicie, kiedy reżyser upycha w nie kolejne części opowieści. Od początku wiadomo jak film się skończy, a obserwowanie jak do tego dojdzie jest równie ciekawe, co newsy z pudelka. „Brzydka prawda” to swoista celebracja buractwa, mizogini i seksizmu. Butler wygląda jak wieprz, Heigl już nieco lepiej się prezentuje, ostatecznie wzrok najbardziej przyciąga Eric Winter, ale to też tylko dlatego, że nie ma żadnej konkurencji. Nawet kiedy bohaterowie mówią o seksie (tórego teoretycznie w filmie jest całkiem sporo) robią to w sposób nieciekawy i nudny.  Żarty są średnio udane, a całość da się przetrwać tylko dzięki trzem, czterem fajnym scenom. Oby twórcy z Hollywood szybko znaleźli receptę na odświeżenie formuły komedii romantycznej, inaczej będe w kółko oglądał filmy tego gatunku z odległych dekad. One nawet przy 10 seansie mają więcej uroku niż taka "Brzydka prawda" przy pierwszym.  

Moja ocena: 5-/10