czwartek, 28 lipca 2011

Mildred Pierce [Miniserial]

[DVD/INNE]


O słodka przeciętności! Takim hasłem powinno się reklamować „Mildred Pirece”, miniserial HBO z udziałem kilku, mniejszych lub większych gwiazd. ONZ natomiast powinna wydać zakaz kręcenia rozbieranych scen z udziałem Kate.



Długo czekałem na tę produkcję, miałem bowiem nadzieję, że Kate w końcu pokaże coś świeżego. A gdzie tam. Panna Winslet od dawna stoi w miejscu pod względem aktorstwa. Osiągnęła pewien, nie przeczę, bardzo wysoki poziom i sama nie umie go przeskoczyć, a przecież stać ją na więcej niż od lat nam serwuje. Postać Mildred nie odbiega od Winsletowskich standardów. Jeśli mam być szczery, to Evan Rachel Wood w o wiele większym stopniu przykuła moją uwagę. Na naszych oczach wyrosła na naprawdę dojrzałą aktorkę. Do niej należy najlepsza scena serialu, a mianowicie scena zdrady w piątym odcinku i następująca po niej „gra na fortepianie”.  Oby tylko nie spotkał jej ten sam los, co Chloë Sevigny (obie aktorki mają zresztą podobny typ urody). Szkkoda natomiast, że tam mało było tu Melissy Leo.

A sam serial? Hmm. W dość klasyczne szaty ubrano wątki i sposoby ich przedstawień, jakie nie były dostępne w kinie lat 30. czy 40. Jest sporo seksu, ale również niemała doza konserwatyzmu. Sama Mildred z odcinka na odcinek staje się coraz mniej interesująca. Początkowo oglądanie kobiety, która im większe sukcesy odnosi w biznesie, tym większe tragedie osobiste musi przeżywać było całkiem interesujące, od trzeciego odcinka robi się jednak nudnawo. Nie mam pojęcia, czemu rozciągnięto „Mildred” aż na 5 odcinków, skoro w czterech całość sprawiałaby o wiele większe wrażenie
.  


Spodobało mi się natomiast zakończenie. Mildred po latach stoi w tym samym miejscy, co na początku. Ba, trudno nawet uwierzyć, że jej rozstanie z Vedą jest ostateczne. Nawet od niej  nie udało się pani Pierce uwolnić. Ponowne związanie się z Bertem też nie pozostawia złudzeń. Taki gorzki koniec nadaje całości smaku.

W zasadzie powinno być mocne 6, ale co mi tam:


Moja ocena: 7-/10  

Bunkier / The Hole (2001)

[DVD/INNE]


Prawdę mówiąc, nie miałem najmniejszej ochoty oglądać tego filmu. Jak się jednak okazało, nie taki diabeł straszny.



Miejscami „Bunkier” to naprawdę przyzwoity film psychologiczny. Są to co prawda tylko przebłyski, pojedyncze sceny, trudno jednak nie dostrzec sporego potencjału. Gdyby tak doszlifować scenariusz, a przede wszystkim zatrudnić lepszego reżysera powstałby zapewne jeden z lepszych filmów o nastolatkach. Hamm, niestety, poszedł po najmniejszej linii oporu i stworzył kino, które da się oglądać bez większych zgrzytów, wielki niedosyt jednak zostaje.

Oglądając „Bunkier” zachodziłem w głowę, ile szczęścia miała Keira, ze jednak wybiła się z tego typu produkcji i stała się gwiazdą światowego formatu. Większość jej koleżanek grzęźnie w takich (a nawet słabszych) produkcjach na zawsze.

Moja ocena:  5/10

środa, 27 lipca 2011

Robin Hood (2010)

[DVD/INNE]


Oj, nie do końca wyszedł panu  Scottowi ten Robin Hood. Ridley w między czasie naoglądał się chyba zbyt wielu innych produkcji. Krajobrazów i panoramicznych ujęć nie powstydziłby się „Władca Pierścieni”, a scena przedstawiająca flotę francuską u wybrzeży Anglii łudząco przypomina niektóre ujęcia ze „Złotego wieku”.  Nie to budzi jednak moje największe wątpliwości. 






Scotta należy pochwalić przede wszystkim za to, że mimo zmiany w zamyśle realizacyjnym, mimo wszystko starał się, aby jego obraz miał fabułę, a nie naśladował napierdalankę jaką od dawna serwują nam w wakacyjnym czasie wytwórnię.  Jest i jakaś intryga, i swoista opowieść z cyklu „od zera do bohatera”. Mamy tu i odrobinę historii Anglii w iście hollywoodzkim sosie, zdradę, itd., itp. Wydawałoby się zatem, że mamy do czynienia z interesującym filmem. W tym właśnie momencie zaczynają się schody.



„Robin Hood” jest trochę jak bigos, gdzie kucharka z dobrymi chęciami nawrzucała zbyt wiele składników, aby obyło się bez niestrawności. Żadnemu wątkowi Scott nie poświęca wystarczająco dużo uwagi, przez co obraz jest chaotyczny, brak mu bowiem odpowiedniego spoiwa. Niepotrzebnie też dodane są te zagrywki rodem z telenoweli, jak wątek ojca Robina. Nieco wkurzające było też przedstawienie Francuzów jako tępych barbarzyńców.

Poza tym film jest nieco za długi i zbyt wolno się rozkręca. Bardzo spodobały mi się natomiast zdjęcia; nawet ten pocałunek Robina i Marion w morzu wyszedł całkiem, całkiem.

Blanchett i Crowe tworzą niezłą parę, o ile za kryterium obierzemy chemię między bohaterami. Russell niestety, nie jest już taki młody, co rzuca się w oczy (nawet jeśli sprawnością fizyczną wciąż daje radę). Cate zdecydowanie nie służy ten kolor włosów; poza tym nie mam pojęcia po co przyjęła tę rolę. Wyzwanie to żadne, a szczerze mówiąc ta super zaradna Marion w jej wykonaniu jest nieco irytująca. Na każdym polu: czy to rolniczym, czy walki, jest jej pełno przez co jest trochę nurząca. Strong chyba dostaje tylko oferty grania czarnych charakterów, mnie już wszystkie jego kreacje zaczynają zlewać się w jedno.


Od czasu „Gladiatora” minęło już trochę lat, a Scott wciąż nie potrafi powtórzyć tamtego sukcesu. No cóż, Ridley, może następnym razem.   
 Moja ocena: 6/10

poniedziałek, 25 lipca 2011

Bracia / Brothers (2009)

[DVD/INNE]


O filmach Bier zwykło mówić się, że balansują one na granicy kiczu. Podejrzewam więc, że  Sheridan chciał oddać ducha pierwowzoru, zagalopował się jednak i, na nieszczęście dla widza, wpadł w pułapkę kiczu tworząc miejscami banalne filmidło. Kiedy zaś nie jest banalnie, jest nudno. I tak przez cały film.



Owszem, sama historia miała spory potencjał, jednak w zasadzie od pierwszej sceny wszystko cały rozwój akcji można bezbłędnie przewidzieć. Błędem było obsadzanie w rolach braci Maguire’ a i Gyllenhaala. Ten pierwszy w żołnierskiej fryzurze prezentuje się tak debilnie, że w pewnym momencie przyłapałem się na tym, że nie widzę jego twarzy, bowiem całą moją uwagę skupiały jego odstające uszy. Jake nawet grając badassa nie potrafi wyzbyć się miny goldena czekającego na pogłaskanie. Tylko Portman gra tu jak należy.


Twórcy zabrali się za materiał, przy którym należało wykazać i talent, i subtelność. Zamiast tego pokazali po raz wtóry, jak amerykańscy filmowcy potrafią ślizgać się po powierzchni dramatu, grzęznąc po drodze w banale.     

Moja ocena: 5/10 

niedziela, 24 lipca 2011

Kobiety pragną bardziej / He's Just Not That Into You (2009)

[DVD/INNE]


„Kobiety pragną bardziej” potwierdza smutną prawidłowość, którą zaobserwowałem u wielu koleżanek, zwłaszcza tych z miasteczka, w którym musiałem spędzić 8 nędznych lat przed studiami – najważniejszym wyzwaniem w życiu kobiety, jej główną misją, jest dorwanie portek. Jakichkolwiek. Bez tej ostoi życie kobiety oznacza porażkę, a ona sama smakować będzie gorzkiego żywota starej panny bez perspektyw na chociażby blade okruchy szczęścia.  



Kobieta nie istnieje bez mężczyzny, ba, kobieta nie istnieje nawet z mężczyzną, dopóki nie zaciągnie go przed ołtarz, aby wyskrzeczeć wspólną przysięgę miłości i wierności – później pozostaje już tylko oszukiwać się, że przynajmniej od czasu do czasu on będzie próbował dotrzymać tej obietnicy. Wg twórców tej „komedii” kobiety kochają być oszukiwane i same się oszukiwać. W odwiecznej misji portkołapaczek wykształciły chyba jakiś dodatkowy gen głupoty, a wszystko po to, aby pod dachem był jakiś penis.

Bohaterowie filmu „Kobiety pragną bardziej” to smutni ludzie. Może nawet byłoby mi ich żal, gdyby nie ich porażający debilizm. Nie zgadzam się z obrazem kobiet w tym filmie, gdyż jest on dla nich uwłaczający. Mężczyznom autorzy nie wystawiają lepszej opinii, ale to „słaba płeć” obrywa po zadzie mocniej.

Pomijając już wadliwą (delikatnie mówiąc) filozofię obrazu, „Kobiety pragną bardziej” to chyba najnudniejszy film, jaki w tym roku widziałem. Nawet „Jedz, módl się, rzygaj” było o promil ciekawsze. Jeżeli choć raz na tym filmie się uśmiechnąłem, to po prostu głupota ziejąca z obrazu wywoływała u mnie taką reakcję obronną. Naprawdę nie mam pojęcia, jak twórcom udało się namówić tyle znanych twarzy, aby tu wystąpiły. Po Jennifer Connelly spodziewałem się lepszego instynktu.        




W dodatku reżyser nie udźwignął konstrukcji obrazu, co jest już gwoździem do trumny tego filmidła. Jeżeli są tu gdzieś wielbiciele sado-maso, to powinni pędzić do sklepu po wydanie dvd. Pozostali niech już lepiej zainwestują w dobre porno. Tam są i lepsze postaci, ciekawsze dialogi, a i zdecydowanie ciekawsza akcja.


Moja ocena: 3-/10 i tytuł najnudniejszego filmu roku

piątek, 22 lipca 2011

Harry Potter i Insygnia Śmierci: część II / Harry Potter and the Deathly Hallows: Part 2 (2011)

[KINO]


 Pamiętam, że kiedy Yates objął fotel reżysera serii o Potterze, pojawiło się wiele głosów niezadowolenia. Ja zaś przy „Zakonie feniksa” po raz pierwszy poczułem, że seria jest na właściwych torach. Yates nie bał się bardzo ciąć scenariusza; nie kopiował tak niewolniczo powieści jak to czynił  Columbus, uniknął też wrażenia chaosu, a sztuka ta nie udała się Cuarónowi.  „Książę Półkrwi” był jeszcze lepszy niż „Zakon”, natomiast druga część ostatniej odsłony Pottera, to pierwszy film o młodym czarodzieju, który wyzwolił we mnie chęć na natychmiastowy, ponowny seans.




Przede wszystkim, z dzisiejszej perspektywy, dobrze, że film podzielono na dwie części. Kiedy to ogłoszono, byłem lekko oburzony tym, jak bezczelnie Warner chce skorzystać z okazji i wydusić podwójną ilość pieniędzy. Pomijając już fakt, że dzięki podzieleniu mamy o wiele więcej wątków, niż byłoby ich w scalonym filmie, ów podział pozwala skupić się na postaciach i nadać całości pewien majestat godny zakończeniu najbardziej dochodowej serii, jaka za mojego życia nawiedziła kina. 

Wielkie brawa należą się za to, że film zawiera w sobie kilka odważnych scen. Voldemort spacerujący pośród trupów w Banku Gringotta to chyba najbardziej smakowita scena filmu. Nie pominięto też dość odważnych, jak na tę kategorię wiekową, sceny na dworcu i słodkiego przekleństwa pani Weaslay. Są też momenty wzruszenia (Snape obejmujący zwłoki ukochanej Lily). Co ważne, trójka głównych aktorów chyba nigdy nie wypadła tak dobrze, jak w tej części.  



Muzyka dodaje filmowi monumentalności, efekty specjalne zaś robią wrażenie. Yates jednak używa ich znacznie rozsądniej niż większość jego kolegów podczas tworzenia kina wakacyjnego.
Szkoda tylko, że bitwa o Hogwart, dobrze ukazana w panoramie, ma tak mało indywidualnych pojedynków . Śmierć bohaterów, a niektórzy z nich towarzyszyli nam od pierwszej części serii, przemyka niezauważona i dopiero kiedy duch Lupina pojawia się razem z duchami Potterów i Syriusza zdałem sobie sprawę, że już go wykończyli.       

  

Drugą część „Insygniów” oceniam w kategorii kina wakacyjnego. Tak patrząc na ten film, nawet przeciwnicy serii powinni przyznać, że obraz spisuje się doskonale. Yates godnie kończy Pottera i za to należą mu się spore brawa.

Moja ocena: 8-/10  

PS.  jeśli ktoś ma możliwość zobaczenia filmu w 2D, to zachęcam. 3 D nie robi w tym filmie większego wrażenia.

sobota, 16 lipca 2011

Czysta krew / True Blood / Seria 1 (2008)

[Serial]


Kolejny wielki serialowy zawód. Nie tak wielki, jak w przypadku „Glee”, ale i tak masakry ciąg dalszy. naprawdę nie wiem kto i jakimi siłami odzyska dla wampirów mainstreamowy szacunek, pewne jest jednak, że po wyczynach szalonej Mormonki i Balla osoba ta stanie przed wielkim wyzwaniem.



Kiedy przyjrzeć się „Zmierzchowi” i „Czystej krwi” już na pierwszy rzut oka można odnaleźć wiele podobieństw. Oba wiekopomne dzieła opowiadają o miłości nieśmiertelnego wampira do śmiertelnej kretynki, która – o GaGo -  ma także innych adoratorów. Edward nie mógł czytać myśli Belli, Suki zaś nie potrafi słyszeć myśli Billa. Obie nadobne damy, przez konszachty z wampirami, znajdują się w samym centrum niebezpiecznych zdarzeń. Obaj panowie natomiast są zdecydowanie bardziej wrażliwi od przeciętnego przedstawiciela swego gatunku, obaj są bardziej szlachetni, obaj nie piją ludzkiej krwi. W sumie jedyna różnica to fakt, że szalona Mormonka w swoich arcydziełach wyznawała seks po ślubie, natomiast (różni) bohaterowie „Czystej” rżną się w prawie każdym odcinku, tak, że niekiedy scen seksu pławią się w uroczej stylistyce softporno.

Fabularnie „Czysta krew” jest równie miałka, co statystyczny bezmózgi amerykański serial z kablówki. największą jednak wadą jest brak klimatu. Kiedy każdy odcinek poprzedza jedna z najlepszych amerykańskich serialowych czołówek dekady (może nawet najlepsza), a po niej otrzymujemy wenezuelską telenowelę w krwawym sosie, to człowiek ma ochotę potrząsnąć Ballem, dać mu kopa w tyłek i wysłać do pisania scenariuszy na miarę tych, które przyniosły mu największy rozgłos.



Natomiast największym plusem serialu jest to, że Ball pod przykrywką walki wampirów o tolerancję i akceptację podaje nam alegoryczny obraz podobnej walki prowadzonej przez środowisko LGBT (znakomity napis "God Hates Fangs").

Dodam jeszcze tylko, ż "Czysta” obrzydziła mi niesamowicie Annę Paquin. Po „Fortepianie” miałem do niej lekki sentyment. Jej grę w „X Menach” jakoś przeżyłem, ale to, co wyczynia w tym serialu to koszmar. Nie mam pojęcia, jak za tak słabą grę, polegającą na robieniu na przemian miny zaskoczonej i miny rozłoszczonej, dostała Złotego Globa. Może nagrodzona ją za to, że się rozebrała (ale gdzie w takim wypadku Globy dla połowy ekipy?).




Zabieram się za drugą serię, trochę w brew sobie, ale zanim nadejdzie 8 seria „Gotowych” czymś trzeba zająć czas. Jeśli ktoś lubi durne, ale za to ociekające seksem i erotyką, fabuły, tępe kły i intrygi rodem z powieści dla dziewic oazowych, to pokocha „Czystą”. reszta niech zrobi krok do tyłu.

Moje ocena serii pierwszej: 5/10       

Nocna randka / Date Night (2010)

[DVD/INNE]


Szkoda, że „Nocna randka” tak późno się rozkręca. Zanim nastąpiły salwy śmiechu zdążyłem już wyrazić żal, że sięgnąłem po ten film. Do pewnego momentu żarty, w zamyśleniu śmieszne, wywoływały tylko uśmiech politowania, a klimatem film niebezpiecznie zbliżał się do koszmarów typu „Noc w muzeum”. Na szczęście, kiedy machina humoru rusza z kopyta, prawie  do samego końca jest to naprawdę fajna komedia.



Scena z Franco i Kunis, czy zmysłowy taniec erotyczny głównych bohaterów to zdecydowanie najlepsze momenty „Nocnej randki”. Carell i Fey są w stanie unieść film na swoich barkach, z drobną pomocną innych oczywiście, w tym klaty Wahlberga. Fabuła czasem przypominała mi „Prawdziwe kłamstwa” i trochę żałuję, że Levy nie poszedł tym tropem zamiast na siłę wciskać morał o rutynie i zastoju w małżeństwie, który jest wszak tylko pretekstem dla komediowej warstwy filmu. 



Można obejrzeć, jest tu z czego się pośmiać, ale w ogólnym rozrachunku „Nocna randka” nie jest aż tak fajnym filmem, jak podczas niektórych scen się jawi. To niezła rozrywka, ale liczyłem na trochę więcej.

Moja ocena: 6+/10

  

wtorek, 5 lipca 2011

Zatoka delfinów / The Cove (2009)

[DVD/INNE]



Mam pewien problem z „Zatoką delfinów”. Z jednej strony to wzruszający i dający do myślenia dokument. Poświęcenie ludzi, którzy ratują delfiny to bardzo cenny, mający walory edukacyjne, przykład. Dowiedziałem się z niego kilku nowych rzeczy, nie nudziłem się, nawet przez kilka dni czułem odrazę do mięsa. Z drugiej strony, są tu miejscami zbyt melodramatyczne nuty, jest tu przesada (Rick O'Barry to trochę taki Andrzej Lepper w wersji dla Animalsów, chociaż z drugiej strony wzięcie odpowiedzialności, jakie ma miejsce w tym filmie, na pewno wymagało sporej odwagi) i trudny do zniesienia klimat pod tytułem „my, cudowni Amerykanie stoimy na straży porządku i pokażemy całemu światu jak dzielni jesteśmy. I chyba właśnie do amerykańskiej widowni skierowany jest ten film, co da się, niestety, wyczuć. 
„Zatoka delfinów” to porządny film, ale trochę trudno mi uwierzyć że w tamtym roku nie było lepszego dokumentu.  

Moja ocena: 7/10  

21 gramów / 21 Grams (2003)

[DVD/INNE]






„21 gramów” to jeden z tych filmów, które nie odarte z szat robią wrażenie, natomiast nagie i wzięte pod lupę okazują się zgrabną, lecz w sumie nieciekawą konstrukcją  (podobnie jak zeszłoroczny „Czarny łabędź”, czy chociaż „Między słowami”).
 



Podobnie jak w przypadku „Babel”, w „21 gramach” człowiek i jego dramaty, całkiem przecież prawdopodobne,  sprawiają jednak wrażenie nieszczerych. W tym konkretnym przypadku Iñárritu katuje widza dramatami bohaterów, które w pewnym momencie robią się wręcz groteskowe, całe to epatowanie cierpieniem jest bronią obosieczną, tak jak przeładowanie efektami np. „Transformerów 3”. Całe szczęście, że film został zmontowany w taki sposób, bo forma przykuła moją uwagę w o wiele większym stopniu niż treść; taki sposób montażu zmusza do skupienia na historii – inaczej nie wiem, czy wytrwałbym do końca.



Naomi Watts ma tu kilka popisowych scen, gdzie jej talent błyszczy chyba jaśniej, niż gdziekolwiek indziej. Penn trzyma swoją wysoką formę, nawet  Del Toro mnie nie wkurzał. Dobra jest też Melissa Leo, aczkolwiek szkoda, że jest jej tak mało na ekranie, można z niej było uczynić równorzędną bohaterką do postaci Watts, Penna i del Tora. Ciekawe, czy ktokolwiek wtedy przypuszczał, że kilka lat później dostanie Oscara i mimo 50-tki na karku będzie rozchwytywana przez reżyserów.


Moja ocena: 6/10
 

niedziela, 3 lipca 2011

3D Transformers 3 / Transformers: The Dark of the Moon (2011)

[KINO]


Eh, Bay wydał na świat swoje kolejne orgazmiczne dzieło. Wydaje mi się jednak, że jedyną osobą, która cokolwiek odczuwa, poza bólem tyłka, podczas seansu tego filmu jest sam reżyser.



Dla mnie już druga odsłona serii była jedynie popłuczynami po nad wyraz udanej części pierwszej, które była bardzo zgrabną, wakacyjną propozycją. Z każdą kolejną odsłoną jest jednak mniej zabawnie, bardziej niedorzecznie, a efekty specjalne są tak perfekcyjne, że można się porzygać. Trzecia część bije wszystko, co dotąd Bay stworzył. Być może podczas pożegnania z serią, twórca chciał zrobić wszystko to, czego odmawiał sobie poprzednio. Łatwiej więc przełknąć  groch z kapustą niż trójwymiarowych Transformerów.
Bay chyba pozazdrościł Emmerichowi „2012”, fabuła jego filmu jest bowiem równie niedorzeczna, a niektóre sceny nawet śmiechem nie chce się kwitować (perfekcyjny makijaż Huntington-Whiteley w każdej sytuacji, nawet po ucieczce z walącego się budynku, w porównaniu z resztą i tak sprawia wrażenie całkiem prawdopodobnej sytuacji). Efekty specjalne, podobnie jak w poprzednich częściach, są bajeczne. Jednak jest ich tak dużo, że w pewnym momencie każda kolejna sekwencja jest już na tyle nieciekawa, że czekałem tylko zakończenia seansu. Oscara pewnie i tym razem nie dostaną (dźwiękowcy także), ale pewnych decyzji Akademii po prostu nie chce się komentować.



3D w przypadku „Transformerów” to też naciąganie widza. Może 3 sceny rzeczywiście fajnie wypadły, poza mini okulary przydały się tylko do czytania napisów. Nawet Megan jako naczelna dupa serii sprawdzała się lepiej niż Rosie i jej denerwujący akcent. Nie mam za to pojęcia, jak zwerbowali Malkovicha, czy naprawdę inaczej nie może za chleb zarobić? Ciężko patrzeć, jak tak utalentowany aktor poniewiera się na "stare lata" w takiej scenerii. 

Powiada się, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Bay wszedł po raz trzeci i ja mam już autentycznie dość. Jeśli powstanie kolejna część, z mojej kieszeni na pewno nie zarobi na siebie. Natomiast do jedynki wracał będę jeszcze nie raz.

Moja ocena: 4-/10        

Portret damy / The Portrait of a Lady (1996)

[DVD/INNE]


Biedna Campion, chyba już na zawsze w powszechnej świadomości jako autorka „Fortepianu”. Trudno się temu dziwić, skoro w następne filmu starała się przemycić ducha swojego wybitnego, oscarowego dzieła.  



Powieść Jamesa czytałem dość dano, jednak z tego co pamiętam, film Campion jest w miarę wierną adaptacją. Reżyserka zamiast skupić się na postaci Isabel, kobiety, której największą wadą jest to, że dano jej wybór, możliwości. Owszem, została ona wciągnięta w pewną grę, ale tylko dlatego, że została do niej niejako stworzona, predysponowana. Isabel jest jedną z tych postaci, której nie jestem w stanie współczuć, mimo różnorakich starań. W pewnym momencie robi się równie nieciekawa, co Osmond. Tak naprawdę, to pani Merle jest tu najbardziej intrygującą postacią, w książce dało się to wyczuć, natomiast u Campion, to już jedyny godny uwagi element. Trzeba przyznać, że reżyserka świetnie oddała zimny, angielski nastrój. Nawet sceny we Włoszech mają w sobie mróz i sztywność. Problem w tym, że w pewnym momencie staje się to wartością samą w sobie, przez co osiąga zupełnie inny skutek niż miało to miejsce np. w filmach Ivory’ego.  W filmie Campion trudno oprzeć się wrażeniu przesady.



Bronią się natomiast aktorzy i dla nich seans „Portretu damy” warto zaliczyć.

Moja ocena: 5/10