poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Srebrne orły (1943)

 [KSIĄŻKA]

*Srebrne orły* ~ Teodor Parnicki~

Tytuł oryginału: -

Stron: 437 przekład: -

Wydawnictwo: Pax

Jest i obrazek, żeby dzieci się nie nudziły.


Aby ten blog trochę rozruszać, będę tu także publikował króciutkie notki na temat tego, co udało mi się przeczytać. To chyba ostateczny znak tego, że mój filmwebowy blog (jak i działalność na tymże portalu) tracą datę ważności.

Na pierwszy ogień „Srebrne orły”, rzecz, którą czytałem jeszcze w styczniu, dlatego też nie będę się zbytnio nad nią rozwodził.  
„Srebrne orły” to książka w stylu „Umberto Eco spotyka Henryka Sienkiewicza i razem piszą powieść”. Opowieść o losach Ottona III i jego daremnej próbie odbudowy Imperium Romanum ma w sobie nieco z historycznego kryminału w stylu „Imienia róży”, chociaż klimatem w sumie bliżej Orłom do „Baudolino”. Jest tu i miejsce na intrygę (chociaż to bardziej „intrygunia”), tajemniczą i potężną kobietę, trochę rozmyślań nad ścieraniem się kultur i polityk Wschodu i Zachodu,a także przyzwoitą dawkę akcji. Jeżeli ktoś lubi tego typu powieści, to „Srebrne orły” nie rozczarowują stylem, bohaterowie potrafią zdobyć sympatię czytelnika, a akcja miejscami jest naprawdę wciągająca. Mimo że książka do chudzin nie należy, to uporać się z nią idzie bardzo szybko.      

Moja ocena: 7/10 

Ondine (2009)

[DVD/INNE]

Cóż mogę napisać. Może dlatego, że wielkim fanem Jordana nie jestem (chociaż wiele rzeczy w nim cenię) trudno mi rozpatrywać „Ondine” jako porażkę. Owszem, nie jest to dzieło wiekopomne,  jednak tak zupełnie nie należy go przekreślać.






To, co najbardziej spodobało mi się w tym filmie, to nieśpieszne tempo opowieści. Dzięki temu odpowiednio dużo miejsca poświęcono bohaterom (i to nie tylko tym pierwszoplanowym), obraz ponadto działa nieco wyciszająco, trochę przypominając swym klimatem „Kroniki portowe”.  Christopher Doyle świetnie sfotografował opowieść, a sam Jordan tchnął w dialogi postaci odrobinę humoru i inteligencji (mi zwłaszcza spodobały się rozmowy Syracuse’a z księdzem). Sama historia początkowo także przypadła mi do gustu. Bardzo lubię historie, które mieszają w sobie odrobinę magii z rzeczywistością, historie w których granica między tymi dwoma światami się zaciera, kiedy dochodzi między nimi do swoistej dyfuzji ( jak np. ma to miejsce w „K-Paksie” czy „Nigdylandii”). Tym bardziej szkoda, że Jordan rezygnuje z tej bajkowej dwuznaczności na rzecz tandetnego wątku kryminalnego, który nijak pasuje do całości (a w tym konkretnym wypadku folklor dawał duze pole do popisu). Zresztą ostatnie 20 minut to najsłabsza część filmu i gdyby twórca inaczej tę część rozegrał, moja ocena „Ondine” byłaby wyższa.


Słowem zakończenia wspomnę jeszcze tylko o aktorach. Dzieci w filmach zazwyczaj mnie irytują, jednak tym razem to właśnie młodziutka  Alison Barry spodobała mi się najbardziej. Colin Farrell też gra dobrze (chociaż ta mina zbitego psa, którą raczy nas w co trzecim ujęciu pod koniec już trochę męczyła). Natomiast nasza swojsko-gwiazdorska ABC nie przekonała swoją rolą raczej nikogo. Szkoda, bowiem należę raczej do mniejszości osób, które jej kibicują. Ala jest nie tylko bardzo ładna, ale ma też trochę talentu i naprawdę mogłaby zrobić karierę. Oby w niedalekiej przyszłości otrzymała jeszcze szansę od losu, która obrodzi czymś więcej niż kolejnym potomkiem Farrella.   

Moja ocena: 6/10

niedziela, 3 kwietnia 2011

I Love You Phillip Morris (2009)

[DVD/INNE]



Po obejrzeniu „I Love You Phillip Morris” wcale się nie dziwię, dlaczego twórcy tak bardzo zapewniają nas na początku o tym, że opowiedziana w filmie historia wydarzyła się naprawdę. Bez tej podkładki każdy krytyk wyśmiałby scenariusz jako serię nieprawdopodobnych zdarzeń. Podobnie jak w wypadku” Catch Me If You Can” historia jest tak niesamowita, że jej twórcą mogło być tylko życie. Szkoda tylko, że efekt końcowy filmu  z Carrey’em i McGregorem nie jest tak satysfakcjonujący, jak film Spielberga.

A szkoda, bo sama historia miała w sobie (podobnie jak i w wypadku filmu z DiCaprio) wielki ekranowy potencjał. Niestety, film jako komedia raczej nie funduje widzowi zbyt wielu momentów śmiechu, co jest raczej winą niezbyt sprawnej (w tej kwestii) reżyserii, bowiem teoretycznie scen zabawnych jest w obrazie całkiem dużo. Aktorzy też radzą sobie nie najgorzej (chociaż wątpię, aby Carrey uraczył nas jeszcze kiedyś rolą, w której mimika trzymana byłaby na wodzy), a tempo film ma niezłe, co jednak w ostatecznym bilansie daje
przeciętną notę.


Na pewno na plus zapisać należy to, że wątek gejowski nie dominuje całego filmu. Gdyby miejsce Ewana zajęła kobieta, zaś Jim grałby heteryka film absolutnie nic by nie stracił, ani nie zyskał. Dlatego też nie rozumiem skąd ta cała otoczka skandalu, która obrazowi towarzyszyła. Widocznie Polacy robią widły z krzyża, a Amerykanie (ciągle) z gejów.
Żadnych szczególnych filmowych uniesień "I Love You Phillip Morris" nie dostarcza, ale da się go obejrzeć jako rozrywkę w niedzielne^^ popołudnie. 

Moja ocena: 5/10