
Wystarczyło, że zobaczyłem różowy napis „Drive” na ekranie przy akompaniamencie piosenki „Nightcall” (kawałek wyprodukowany przez połowę Daft Punka) i sunące po ulicach zdjęcia Sigela a (prawie) zakochałem się w formie, w jaką Refn ubrał swoja opowieść. Kogoś, kto w znacznej mierze wychował się w stylistyce lat 80., i to niekoniecznie w jej najbardziej uznanej formie, „Drive” zmusi do miłości. Nawet trudno opisać jak cudownym przeżyciem dla moich zmysłów było oglądanie tego filmu. Kolory, kadrowanie, praca kamery, genialny dobór muzyki – to wszystko w mgnieniu oka doprowadza do estetycznego orgazmu, który trwa przez cały czas oglądania filmu. Gdyby oceniać tylko stronę techniczna „Drive” bez zastanowienia dostałby 10. Kłopoty zaczynają się, gdy zejdziemy na temat scenariusza, który jest niestety gówniany. Argumenty, że czerpie on ze stylistyki kina klasy B lat 80. nie do końca do mnie przemawiają. Postaci są rysowane tak gruba kreską, w dodatku w oczajebnych kolorach, że serce boli widza świadomego jak blisko wielkości ten film się znalazł. Niestety, fabuła i postaci to samobój dla „Drive’a”, który mi odebrał znaczną przyjemność oglądania tego filmu. Gdyby nie dobra gra aktorów, mogłoby się skończyć nieciekawie. Gosling (jak prawie zawsze) jest dość „wycofanym” aktorem, jednak taka gra czyni postać kierowcy jak najbardziej akceptowalną. Nie rozumiem za to zachwytów nad grą Brooksa. Owszem, zagrał nieźle, ale w żadnym wypadku nawet nie na nominację do Oscara (której całe szczęście nie dostał). Aktorsko najsłabszym gniewem jest tym razem Mulligan. Źle rozegrała tę postać, złych środków użyła by ją zarysować i to, że wątek miłosny w tym filmie jest tak odpychający dla wielu osób to po części jej wina.

Moja ocena: 7+/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz