środa, 31 sierpnia 2011

Jumper (2008)

[DVD/INNE]




Co można napisać o „Jumperze” poza tym, że to film durny? Niestety niewiele. Wyrażę więc tylko swój żal nad Haydenem. Chłopak może nie ma oscarowego talentu, ale stać go na więcej niż poniewieranie się w „Ałejkach” czy „Dżamperach”. Naprawdę szkoda, że wepchnięta go do worka z kina dla ociężałych umysłowo. Fajnie byłoby, gdyby ktoś zdecydował się dać mu szansę w przyzwoitym kinie. Natomiast Samuel L. Jackson prezentuje nam tu swój najbardziej głupkowaty wygląd. Całe szczęście, że zagrał w „Jumperze” Jamie Bell, on jeden spisał się nieźle.



Liman potrafił tworzyć dobre kino rozrywkowe „Tożsamość Bourne'a”, ale przy „Jumperze” dał dupy (sam pomysł był ok, ale scenariuszem można by co najwyżej muchy zabijać). Naprawdę nie wiem, czy ludzkość przygotowana jest na część drugą tego wybitnego osiągnięcia.

PS. film ma u mnie plus za Rzym.

Moja ocena: 3/10   

wtorek, 30 sierpnia 2011

Dynastia Tudorów / The Tudors seria 1 i 2 (2007-2008)

T
B
A

Znaki / Signs (2002)

[DVD/INNE]


Biedny Shyamalan. Zdarzało mu się robić fascynujące kino („Osada”), filmy po prostu bardzo dobre („Szósty zmysł”). Jak się okazuje potrafi robić także gnioty, czego dowodem są „Znaki”.





Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym reżyser chciał opowiedzieć. Czy o utracie i odzyskaniu wiary w Boga (cuda, rzeczy nadprzyrodzone)? Jeśli tak, to stworzył kino bardzo naiwne, wtórne, bezdusznie wykalkulowane na amerykańskie gusta. Może jednak o relacji ojca z dziećmi, w których ten pierwszy musi radzić sobie z odejściem ukochanej osoby, a dodatkowo starać się zapewnić dzieciom na tyle szczęśliwe dzieciństwo, na ile w takie sytuacji jest w stanie. W tym wypadku wyszedł mu film powierzchowny, pozbawiony napięcia emocjonalnego. Czy chciał przedstawić historię dwóch braci, którzy wybrali zupełnie inne ścieżki życia, aby spotkać się w bardzo podobnym punkcie? O ich niemożności porozumienia się? Wszystkich różnicach i podobieństwach? W takim razie obrał zupełnie nietrafione środki. W zasadzie można by odebrać „Znaki” jako zwykły thriller, jednak jedyne, co wywołuje strach czy panikę to niezmącona niczym nuda.




Żal mi tylko muzyki Jamesa Newtona Howarda, która jako jedyna była w stanie przyciągnąć moją uwagę. Historia kariery Abigail Breslin robi się całkiem ciekawa. Zastanawiam się dokąd ją zaprowadzi przyszłość. I na tym koniec. „Znaki” z całą pewnością są filmem, na który szkoda czasu. Tyle wyniosłem z seansu i tyle przekazuję dalej. Chociaż nie przeczę, że fani hollywoodzkich potworków udających przyzwoite kino nie będą zawiedzeni.

Moja ocena: 3/10 

Parnassus / The Imaginarium of Doctor Parnassus (2009)

[DVD/INNE]




Oh, dear. Po „Parnassusa” nie powinienem był w ogóle sięgać. Raz, że Gilliama nigdy nie ceniłem, dwa, moi znajomi, którzy widzieli film w kinie wydali mu jednoznacznie negatywną opinię. Trochę usprawiedliwiałem ją tym, że filmom Gilliama nie po drodze z produktom z fabryki snów i może nie każdy zdołał się „przestawić” na odbiór kina trochę odbiegającego od głównego nurtu. Nic bardziej mylnego.



Kardynalnym błędem „Parnassusa” jest to, że Gilliam całkowicie poległ jako reżyser. Film ma zbyt płynną konstrukcję, zbyt niewyraźne podziały między kolejnymi częściami. Obraz rozkręca się w nieskończoność niczym pociąg, któremu kończy się zapas węgla. Brak tu wyraźnego środka, brak punktu kulminacyjnego przez co film jest niebywale rozlazły i męczący. Ponadto, Gilliam zupełnie nie wykorzystał potencjału postaci szatana i Parnassusa. Diabeł jest w filmie znakomicie  przedstawiony. Nie jest tu mistrzem zła, demonem, a bardziej sztukmistrzem i hazardmistrzem. Nadal jest kusicielem, jednak to nie ludzka dusza go interesuj; on aktywizuje do gry, działania, kpi z ludzi, ale też bardzo ich potrzebuje. Parnassus natomiast jest bardzo niejednoznaczną postacią. Uzależniony od gier szatana nie jest zdolny oprzeć się nałogowi gry i zakładów, im wyższa jest stawka, tym bardziej nęcąca jest dla niego gra, nawet jeśli sam przed sobą się do tego nie przyznaje. Ich wzajemne scieranie się pod płaszczem niechęci jest fascynujące.  I gdyby na tym skupił się film, dałoby się go uratować. 



Natomiast wprowadzenie postaci Tony’ego  rozkłada go na łopatki. Z całym szacunkiem dla Ledgera, ale tu wypadł zupełnie nijako, a jego „przyjaciele” w osobach Lawa, Farrella i Deppa wcale nie spisali się lepiej. Depp powinien wziąć się za uczciwą aktorską pracę, bo jeśli nadal będzie błaźnił się w „Piratach”, to stracę do niego resztki szacunku. Z drugiej strony, nawet gdyby ktoś wybitnie odegrał postać Tony’ego to i tak nie zmieniłoby to mojego przeczucia, że jest to postać całkowicie zbędna. Całe szczęście, że Gilliam zatrudnił Lily Cole, ona bowiem zagrała naprawdę dobrze (tego, że Plummer mi się podobał pisać nie trzeba).



Nie starczyło mi już sił na przytłaczającą oprawę graficzną. Film oglądałem zresztą w towarzystwie dwóch innych osób i wyznania typu „wyłącz to gówno”, „lubiłam wcześniejsze filmych Gilliama, ale to jest kompletną porażką” oddawały też część moich odczuć. Za stary jestem, aby mydlić mi oczy ciekawą wizją, kiedy ona jest pusta. Na Boga, „Avatar” wizualnie podobał mi się bardziej (chociaż nie przeczę, że Oscar za scenografię "Parnassusowi" bardziej się należał), a Cameron przynajmniej potrafi trzymać w napięciu przez 3 godziny, mimo że i tak każdy wie, że jego wyprawa na Pandorę skończy się happy-endem. 

Moja ocena: 5-/10

sobota, 27 sierpnia 2011

Priscilla, królowa pustyni / The Adventures of Priscilla, Queen of the Desert (1994)

[DVD/INNE]


Oto przed państwem najbardziej zajebisty film, jaki w tym roku obejrzałem. Właśnie „zajebisty” to chyba najbardziej adekwatne określenie totalnego odjazdu, jakim bez wątpienia jest „Priscilla”.







Uwielbiam filmy, w których reżyser i aktorzy porzucają do szczętu asekuranckie pozy i dają widzowi totalną rozpierduchę. Miejscami tandetną, czasem wzruszającą, a przez cały czas nieprzyzwoicie zabawną. „Priscilla” dodatkowo jest prawdziwą bombą pozytywnej energii i optymistycznie nastawia do życia. Opowieść o trzech drag queens: podstarzałym transseksualiście i dwóch gejach naszpikowana jest genialnymi scenami i dialogami. Wybór 10 najlepszych sprawiłby mi wielką trudność. Jednak po kolorową, tandetną błazenadą kryje się coś więcej. „Królowa pustyni” to obraz, w którym humor  sąsiaduje z dość smutnym obrazkiem społeczeństwa (chociaż są czasem przebłyski nadziei). Szampańska zabawa przy piosenkach ABBY okraszona jest niejednokrotnie smutkiem, rozterkami, niepewnością. Życie drag queens to nie tylko występy w oczojebnych kreacjach. Myślę, że każdy znajdzie w tym obrazie coś dla siebie, jeżeli tylko spróbuje znaleźć to, co kryje się za makijażem i butami na obcasie.



Zupełnie dałem się porwać „Priscilli”. Nawet gdyby pomysły i dialogi rozdzielić na trzy inne filmy, to i tak każdy z nich miałby w sobie potężny zastrzyk dobrej zabawy. Główni aktorzy spisali się rewelacyjnie. Terence Stamp zagrał na nominację do Oscara, a może nawet więcej (ciekawe w jakim stopniu na tej kreacji bazowała Huffman w „Transameryce”). Gesty, mimika, ruch – wszystko dopracowane w najwyższym stopniu. Kostiumy są równie fantazyjne, co niesmaczne i odjazdowe.



Jedyne ale mam do trzech rzeczy: wątek z synem trochę topornie mi się oglądało; ideologicznie ok, jednak na ekranie wypada to nieco nachalnie. Po drugie, jak na film drogi trochę za mało fajnych bohaterów drugoplanowych (chociaż uzdolniona artystycznie Azjatka i jej genialny performance powaliły mnie na kolana). Na koniec, kilka scen jest zdecydowanie przydługich (np. pierwsze zepsucie się autobusu na pustyni). 



Póki co, obok „Co nas kręci, co nas podnieca” to najlepszy film, jaki w tym roku widziałem. Dla bohaterów „Królowej pustyni” nie ma świętości (no, może poza ABBĄ) i ograniczeń przez co obraz ten jest tak kapitalny.  Niesamowici bohaterowie (Elrond w sukience :D), ciekawa i mądra opowieść oraz podkręcone na maksa poczucie humoru i ocean kapitalnych pomysłów, które można by wymieniać w nieskończoność. Po tym filmie życie wydaje się bardziej kolorowe, bardziej znośne.   

Moja ocena: 9/10 + miejsce w ulubionych filmach  

czwartek, 25 sierpnia 2011

Grindhouse: Death Proof / Death Proof (2007)

[DVD/INNE]


Good shit, baby!  Albo Tarantiono był w formie kręcąc ten film, ale ja wypiłem zbyt wiele.   



To, co mnie najbardziej ujęło to opakowanie tego filmu. Jest on tak cudownie wystylizowany, że oglądając go można było oblizywać się co chwilę (a co nie miało związku z seksownymi kociakami, które zawładnęły filmem). Montaż, kapitalne zdjęcia i (tym razem) znakomicie dobrana muzyka sprawiają, że „Death Proof” mimo wszystkich innych wad oglądało mi się z ogromną przyjemnością. Świetny był też pomysł na podzielenie filmu na dwie części.

Tarantino nie byłby sobą jeżeli oparłby się pokusie tworzenia kina efekciarskiego. Znów zalewani jesteśmy aluzjami i cytatami, których połowa widzów nawet w połowie nie jest w stanie przetworzyć i zlokalizować.  Nie będę też przeczył – poszczególne sceny „Death Proofu” oglądało mi się fantastycznie, co jednak nie złożyło się dla mnie na równie fantastyczną całość. W kilku momentach Tarantino nuży.



Były momenty, że z czystym sumieniem dałbym filmowi  9. Zdarzyło się jednak, że tylko solidne 6 chodziło mi po głowie. Stąd też taka, a nie inna ocena. Obejrzeć jednak trzeba, chociażby dla przecudnej strony technicznej i klimatu.    

Moja ocnea: 7/10  

środa, 24 sierpnia 2011

Uprowadzona / Taken (2008)

[DVD/INNE]


„Uprowadzona” w kilku miejscach przypominała mi „Salt” z Wielkoustną Jolie. Ten sam brak logiki, który twórcy postanowili nadrobić dobrym tempem, równie dynamiczne co niedorzeczne sekwencje akcji. Jednak „Uprowadzona” spodobała mi się o wiele bardziej, nawet jeśli Liam Neeson kiepsko się zestarzał.



„Uprowadzona” serwuje nam nudny i sztampowy początek, kiedy musimy powstrzymać się od wymiotów. Na szczęście akcja szybko się rozkręca i nie zwalnia tempa aż do samego (nieco rozczarowującego) końca. Film w zasadzie czerpie z podobnego kina lat 90. Ja nie zaliczam się jednak do jego fanów, tak więc i „Uprowadzona” mimo kilku świetnych sekwencji nie rzuciła mnie na kolana.
Przede wszystkim irytowała mnie masa nielogiczności. Pomijam już fakt, że bohater w ogóle nie śpiąc przez kilkadziesiąt godzin biega, walczy z kilkoma przeciwnikami na ras i nie ma nawet cieni pod oczami. Nie mam pojęcia dlaczego francuskie służby nie nakryły Bryana w hotelu, skoro wcześniej się tam zatrzymywał (więc raczej takie miejsca były wiadome dla odpowiednich ludzi), czemu podszywając się pod francuskiego agenta bohater mówi po angielsku, etc., etc.  



Nie przekonał mnie również montaż, a pewne sekwencja akcji wolę przemilczeć.

Czy „Uprowadzona” jest dobrą rozrywką? Jak najbardziej. To w swoim gatunku więcej niż solidny film. Odpowiednio długi, wypakowany akcją, majacy zdecydowanie godne naśladowania tempo. Na pewne rzeczy nie jestem jednak wyrozumiały, nawet jeśli do filmu Morela nie raz pewnie w ramach odstresowania wrócę.

Moja ocena: 6/10  

wtorek, 23 sierpnia 2011

Co się wydarzyło w Madison County / The Bridges of Madison County (1995)

[DVD/INNE]


Eastwood postanowił zmierzyć się z jednym z najbardziej wyświechtanych tematów, zarówno literatury, jak i filmu i o dziwo wyszedł mu jeden z lepszych filmów w karierze.



Pod względem fabularnym „Co się wydarzyło…” jest filmem trywialnym. Mimo to przedstawiona przez Clinta opowieść ma w sobie i potrzebne emocje i niezbędne wyczucie. Obraz ma w sobie pewną autentyczność , potrafi wzruszyć. Ja mimo wszystko Francescę podziwiam, jej decyzja wymagała ogromu siły i odwagi. Kiedy pewien fotograf na nowo wzbudza w niej pasję życia, przypomina jej o marzeniach, które bezpowrotnie utraciła i o szczęściu, które się jej należało (jak każdemu z nas), ale które rozpuściło się w codzienności. Robert ofiaruje jej to wszystko, co wydawało się stracone, na tacy swoich dłoni. Bardzo kusząca propozycja. W sumie nikt nie powinien mieć do niej pretensji, gdyby skorzystała. Każdy powinien walczyć o samego siebie; zwłaszcza jeśli tę najważniejszą dla siebie osobę poznajemy, gdy pierwszą młodość mamy już za sobą. Nawet gdy wiążą nas pewne obietnice i powinności. Bohaterka Meryl Streep ma jednak rację. Pójście za głosem serca paradoksalnie mogłoby zatruć tę miłość. Pojawiłyby się żal, wzajemne obwinianie się. W tym obrazie wyjątkowo na polu walki między miłością, a rozsądkiem obie te wartość wygrywają; nawet jeśli dla przeciętnego widza zakończenie będzie niesatysfakcjonujące. Francesca ma na tyle siły, aby nie ranić męża, dla którego taki cios mógłby okazać się za silny i aby nie opuścić dzieci, które mimo że nie są już dziećmi, to jeszcze nie raz potrzebować będą matczynej rady i opieki, a przede wszystkim prawdopodobnie nigdy nie zrozumiałby matki i jej decyzji. Jednocześnie uczucie między nią i Robertem wytrzymuje próbę czasu i rozłąkę. Chociaż skazują się zapewne na wieczne „a co, gdybym wtedy z nim odjechała / a co, gdyby wtedy nie zrezygnowała.

Może się starzeję, ale i bohaterowie filmu byli mi wyjątkowo bliscy, i w samą historię bez trudu mogłem się wczuć.  Meryl Streep zagrała lepiej niż się spodziewałem, a w jej wypadku to nie byle jaka pochwała. Razem z Eastwoodem tworzą parę ciekawą i prawdziwą.



Film ma jednak dwie zasadnicze wady: przede wszystkim długość (135 minut to w tym wypadku o jakieś 25 za dużo) oraz to, że miejscami robi się zbyt „amerykańskomelodramatyczny”, czego najlepszym przykładem jest scena w deszczu. Do pewnego momentu to jedna z najlepszych, a z pewnością najbardziej emocjonujących scen w filmie, ale Eastwood psuje ją w chwili, kiedy Robert wiesza sobie na lusterku medalik Francesci. Na kilometr naiwnością smierdzi też to, jak dzieci pod wpływem pamiętni8ka matki nagle robią porządki w swoim życiu – na jak długo (?) pragnie spytać nieco mniej naiwny widz



Może to narzekania marudnego Ovika, ale trochę mi to przeszkadzało.  Nie zmienia to faktu, że „Co się wydarzyło…” to naprawdę bardzo dobry film. Nie trudno uwierzyć w taką historię, nie trudno zżyć się z bohaterami. Nie trudno odnaleźć w tym obrazie kawałek siebie – swojej historii, swoich lęków, swoich pragnień. 

Moja ocena: 8/10

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Czas, który pozostał / Le Temps qui reste (2005)

[DVD/INNE]


Filmy o podobnej tematyce, opowiadające o konfrontacji bohatera świadomego tego, że umiera z „czasem, który pozostał” to moim zdaniem jedne z najbardziej nieporęcznych filmowych tworów. Potrzeba niemało talentu i wyczucia, aby nie utonąć w kiczu i melodramatyzmie; uniknąć pokusy, aby mówić o zbyt wielu rzeczach jednocześnie, albo z kolei za bardzo wycofać się z opowiadanej historii. Ozon zawsze wydawał mi się trochę troglodytą, któremu ktoś kazał zrobić porządek w muzeum. Czasem odgadnie co gdzie powinno stać, jednak zazwyczaj albo zniszczy eksponat, albo zupełnie myli sekcje. Dlatego zarówno obawiałem się tego filmu, jak i bardzo chciałem go zobaczyć.



„Czas, który pozostał” to z pewnością najbardziej subtelny film Ozona, jaki dotychczas zobaczyłem. Strona audio-wizualna obrazu czasami naprawdę przykuwa uwagę (nawet te cholerne zbliżenia na ryjki aktorów da się przeżyć). Poupaud gra dobrze, nietrudno było mi kupić jego bohatera. Romain nie jest przecież typem, którego da się łatwo polubić, a mimo wszystko można złapać z nim nić porozumienia, unikając litowania się nad nim, szanując strefę bezpieczeństwa (dystans), który stara się sobie zapewnić. Romain wcale nie jest tak wielkim egotystą, za jakiego na początku można by go wziąć. To porządnie skonstruowana i dobrze zagrana postać.

 Ozon jednak pozostaje Ozonem nie swoją ozonowatością psuje film w kilku miejscach. Niedorzeczny i bezcelowy (kłócący się zresztą z innymi scenami) jest wątek bezpłodnej pary. Czas poświęcony na jego wprowadzenie można było zdecydowanie lepiej wykorzystać (np. ciekawiej przedstawić relację fotografa z ojcem i matką – koniecznie w osobnych wątkach). Zabrakło dla mnie emocjonalnych punktów zaczepienia; momentów, które podźwignęłyby tę opowieść do należnej jej rangi – nie popadając jednak w tony ckliwości. Tak naprawdę to spotkanie z Laurą to chwila, kiedy film poukładany jest bardzo dobrze. Reszta w mniejszym lub większym stopniu pozostaje niewykorzystana, nie posiada tego ładunku, jaki taki film powinien posiadać. Nie do końca też mogę usprawiedliwić to epatowanie sielankowym dzieciństwem bohatera (chociaż scena w kościele jest calkiem zabawna).Te sekwencje w pewnym momencie stają się zbędne - ich znaczenie, potencjał narracyjny szybko się wyczerpuje.



Szkoda, były bowiem momenty, kiedy wydawało mi się, że Ozon tym razem zwyciężył, tym bardziej, że jeden z najważniejszych składników – główny bohater – udał się naprawdę dobrze.      

Moja ocena: 6/10 

niedziela, 21 sierpnia 2011

¥ Nieznośna lekkość bytu / Nesnesitelná lehkost bytí (1984)

 [KSIĄŻKA]

*Nieznośna lekkość bytu* ~ Milan Kundera
Tytuł oryginału: Nesnesitelná lehkost byti
Stron: 235   przekład: Agnieszka Holland
Wydawnictwo:  Państwowy Instytut Wydawniczy



Pewnie narażę się niejednej osobie pisząc, że „Nieznośna lekkość bytu” to jedna z tych powieści, która udaje, że jest czymś nieco większym i lepszym, aniżeli ma to miejsce w rzeczywistości. Nie zmienia to faktu, że i tak jest to rzecz bardzo dobra, czasami nawet świetna.

Mnie przede wszystkim spodobało się to, że każdego bohatera mogłem odnieść do swojej rzeczywistości. Znałem niejednego mężczyznę, który mógłby być Franzem, a i nieznośna lekkość bytu Sabiny nie jest mi obca. Ich związek, chociaż poświęca się mu znacznie mniej miejsca niż wątkowi Tomasza i Teresy, jest zdecydowanie bardziej intensywny. Sabina zostawiając Franza, pozornie, otrząsa go z popiołów nierzeczywistości. Pokazuje mu okno na jego własne życie, od samego Franza zależeć będzie, jak często przez nie zajrzy. Problem polega na tym, że żaden pejzaż widziany nie przez pryzmat Sabiny dla Franza nie jest wystarczająco intensywny, barwny. Sabina z kolei ucieka przed spełnieniem, oznacza ono dla niej koniec, punkt dojścia, którego nie chce osiągnąć. Świetna jest scena, w której kobieta zdaje sobie sprawę, że jeszcze długich lat słowniki jej i Franza potrzebowałyby na osiągnięcie semantycznej zbieżności.

Teresa natomiast była moją ulubioną bohaterką. Jej lęki, niepewności są wręcz namacalne, bardzo ludzkie, bliskie. Teresę z jednej strony można podziwiać, z drugiej zaś ciągle ma się ochotę, aby zawrócić ją z drogi życia przy Tomaszu. Ten mężczyzna, który swoje kurewstwo próbuje usprawiedliwiać poszukiwaniem tej „jednomilionowej” części kobiety, która odróżnia ją od pozostałych kobiet depcze tę właśnie wyjątkową część, która jest w Teresie. Zresztą oba związki mają w sobie pewną paraboliczność (z wariantywnością rzecz jasna).
O dziwo, nawet filozoficzne wynurzenia o szczęściu czy postaci i opowieści wyjątkowo mnie zaciekawiły. Są prosto i jasno wyłożone, a jednocześnie nie walą po głowie łopatologią.

„Nieznośna lekkość bytu” ma wszystko, czego potrzebuje dobra powieść: klimat, ciekawych bohaterów, zarys głębi, który można badać więcej niż jeden raz. Dla fanów powieści z nurtu psychologii analitycznej, powieści poniekąd politycznej, opowieści o ludziach uwikłanych we własne lęki i słabości. Nie ma tu miejsca na ckliwości czy epatowanie bulwarowym erotyzmem, chociaż czasam robi się pikantnie.

Wydaje mi się jednak, że „Nieznośnej lekkości…” brakuje pewnej monumentalności, czy wielkości po prostu. Czasem miałem wrażenie, że wszystkie dramaty, posunięcia bohaterów są przez autora wykalkulowane z dokładnością aptekarza. Taka literatura mnie nie wzrusza, nie zostaje ze mną na długo, nie wrzyna się w umysł, aby drążyć go przez długie miesiące. To w sumie jedyny zarzut, jaki mogę w tej chwili postawić. Obok „Klubu Dumas” to najlepsza rzecz, jaką w tym roku przeczytałem.        



Spotkania na krańcach świata / Encounters at the End of the World (2007)

[DVD/INNE]




„Spotkania na krańcach świata” to jeden z tych filmów, na których temat słyszałem same zachwyty. W innej sytuacji byłbym zdziwiony, ale tym razem jedno muszę przyznać, Herzog to całkiem zwinny uwodziciel.
„Spotkania” potrafią oczarować atmosferą spotkania z jakimś absolutem. Sakralna wręcz muzyka w połączeniu z niektórymi obrazami tworzy urzekającą mieszankę. Po tym filmie nietrudno zakochać się w wiecznie skutej lodem krainie.



Problem polega na tym, że wydawałoby się, że Herzog pragnie nakręcić film o ludziach, którzy z różnych przyczyn wybrali ten niegościnny zakątek Ziemi na swój dom. Jednak zdecydowanie za mało tu rozmów, ciekawych konwersacji; próby poznania tych ludzi i ich historii są bardzo powierzchowne. Reżysera zdecydowanie bardziej interesuje samo miejsce, aniżeli ludzie, którzy tam przebywają – jednak żadnemu z tych zagadnień nie poświęca wystarczającej ilości miejsca, stojąc w dość niezgrabnym rozkroku.



„Spotkania na krańcach świata” to swoiste doświadczenie, piękne i uwodzicielskie, ale doświadczenie o bardzo wąskiej perspektywie poznawczej. Dla mnie to trochę za mało. „Człowiek na linie” był lepszym dokumentem w 2009.  Niemniej, warto ten film zobaczyć; ja nie dałem się jednak porwać tym wszystkim zachwytom.

Moja ocena: 7/10 

środa, 17 sierpnia 2011

Czysta krew / True Blood Seria 3 (2010)

[Serial]


Pierwsze odcinki trzeciej serii „Czystej krwi” nie zapowiadały szczególnie udanego przedsięwzięcia. Na szczęście efekt końcowy jest trochę lepszy, co nie znaczy jednak, że jest dobrze.



A na pewno nie tak dobrze i ciekawie, jak w przypadku serii drugiej. Eric wyrósł na moją ulubioną postać serialu. Jako jedyny jest pełen niejednoznaczności i intrygujący. Nigdy nie wiadomo, w którym momencie mówi prawdę, a w którym blefuje. Jego gry ciężko przejrzeć, a mimo to nie można sklasyfikować go jako postaci jednoznacznie negatywnej. To i niezła gra  Alexandra Skarsgårda sprawia, że Eric naprawdę rządzi. Niestety, na palcach jednej ręki mogę policzyć momenty, kiedy nie miałem ochoty roztrzaskać łba Sookie o jakikolwiek element scenografii. Anna Paquin jest tak cholernie słaba w tej roli, że tracę do niej resztki szacunku.



Sama intryga nie jest odkrywcza, ani szczególnie ciekawa. O ile jeszcze rywalizacja między królestwami wampirów ujdzie, to motyw zemsty Erica na królu jest do bólu wtórny. Świetnie ukazano kulisty wampirzej polityki PR.  Na plus mogę zaliczyć także to, że Bill okazał się o wiele mniej cukierkową postacią, aniżeli na początku mogło się wydawać. Nie mam pojęcia tylko po co wpieprzono tu te wszystkie wilkołaki, pumołaki, wróżki – niedługo każdy bohater serialu okaże się uzbrojony w supermoce, poza biedną tarą, która bije rekordy w ilości tragedii życiowych przypadających na jedną osobę.

Joe Manganiello, naczelny wilkołak serii trzeciej


Trzecia seria może nie jest tak zła, jak pierwsza, ale póki co nie mam zamiaru badać jak dalej potoczą się losy Sookie i Billa. Im bardziej twórcy chcą urozmaicić „Czystą krew”, tym bardziej nudną się staje. Teraz dam szansę „Dystanstii Tudorów”. Oby tylko Henryk VIII nie okazał się przybyszem z innej planety czy innym hobbitem.

Ocena serii 3 - 6/10 
Sam serial utrzymuje ocenę 6. 

czwartek, 11 sierpnia 2011

Od początku do końca / Do Começo ao Fim (2009)

[DVD/INNE]


„Od początku do końca” to opowieść o dwóch przyrodnich braciach, których poza pokrewieństwem łączy również uczucie znacznie wykraczające poza ramy miłości braterskiej. Aż dziw, że nikt nie zwołał krucjaty.



Jakiś czas temu koleżanka obroniła licencjat dotyczący kazirodztwa w literaturze. O ile związek dwóch mężczyzn nie wzbudza już takich emocji, jak kiedyś, to kiedy weźmiemy pod uwagę, że tym razem zaangażowani uczuciowo są przyrodni bracia czyni film, przynajmniej w teorii, bardzo kontrowersyjnym. Jednak wszyscy mogą odetchnąć. Reżyser serwuje nam bowiem bezbolesną wizję związku. W tym filmie nie ma miejsca na wielkie rozterki, niepewność, ból czy zdradę. Tu wszystko skończy się dobrze, wszyscy wszystko rozumieją, nikt o nic nie pyta. Nie ma żadnych dramatów, nie ma prawdy. Bohaterowie „Od początku do końca” żyją w świecie (prawie)idealnym. Kicz posiadł ten film. I może właście dlatego, przez ten brak związku z rzeczywistością,  są tak pociągający.



Po pierwsze, i najważniejsze, mimo że postaci są tak nierzeczywiste, to muszę przyznać, że dawno żadnym tak nie kibicowałem, jak Thomasowi i Francisco. Cholernie chciałem, aby ten film dobrze się skończył. Dodatkowo ten film wprawił mnie w naprawdę dobry nastrój. Zazwyczaj od razu po seansie miałbym pod adresem reżysera kilka epitetów, tym razem jednak powściągnąłem cięty język.


Po drugie João Gabriel Vasconcellos i Rafael Cardoso tworzą najpiękniejszą gejowską parę, jaką kiedykolwiek widziałem w filmie. Mimo że reprezentują zupełnie inne typu urody, obaj są tak fascynujący, że ciężko oderwać od nich oczy. João Gabriel Vasconcellos powinien zostać jak najszybciej kanonizowany lub wzięty żywcem do nieba – normalni ludzie nie są taki piękni. Jest między nimi i ta odrobina chemii, i aktorsko też się nie błaźnią.



Szkoda, że ten film to pusta, chociaż podnosząca na duchu opowieść. Temat aż prosił się o ładunek emocjonalny, psychologiczną głębię, ba, chociaż odrobinę autentyczności. Nic z tego nie jest nam dane, ale w zamian dostajemy dwóch szalenie pięknych mężczyzn w tandetnej, ale mimo wszystko nieco rozczulającej opowieści. Tym razem mi to wystarczyło, aby nie krzyczeć z bólu (i to mimo słodko-pierdzącej muzyki rodem z reklamy telefonii komórkowej). Może czasem lubię dać się oszukać.



Moja ocena: 5/10 

środa, 10 sierpnia 2011

Tajemnica Morderstwa na Manhattanie / Manhattan Murder Mystery (1993)

[DVD/INNE]



Skoro zawodzą nowi bogowie komedii, jedyne co mi pozostało, to sięgnąć po Woody’ego. Po tej marce wiadomo, że nawet jeśli nie będzie bardzo dobrze, to chociaż zabawnie i mądrze. I tak właśnie jest.



„Tajemnica Morderstw na Manhattanie” pokazuje co dzieje się z ludźmi, którzy nie mają własnego życia. Mimo że są całkiem niegłupi i nieźle sytuowani, brakuje im bodźca, aby zrobić ze swoim istnieniem coś ciekawego. Są jak omszałe głazy, które może i chciałyby zmieć otoczenie, ale nie do końca wiedzą jak. Carol i Larry wiodą bezbarwny żywot szukając odskoczni albo we flircie ze znajomym, albo w próbie flirtu ze znaną pisarką. Ale oto na horyzoncie pojawia się supernowa! Umiera dopiero co poznana sąsiadka, a jej zgon pełen jest niejasności. Co zrobi zatem nasze poczciwe małżeństwo? Rzuci się w wir dochodzenia, które obfitować będzie w zabawne wydarzenia.       

Diane Keaton jest świetna w roli kobiety, która doczekała się swego zastrzyku adrenaliny i przeżywa drugą młodość. O dziwo Allena – aktora jest w „Tajemnicy” jakoś mniej niż w innych jego filmach; jego postać czasem sprawia nawet wrażenie drugoplanowej. Kilka tekstów z filmu jest znakomitych, ale humor ustępuje trochę miejsca akcji. Mimo to nie zaliczyłbym „Tajemnicy morderstwa na Manhattanie” do najlepszych dokonań mistrza. Owszem, to obraz przyzwoity, naprawdę dobrze zagrany. Brak mu jednak odrobiny wyrazistości. Humor nie rzuca na kolana, a akcja nie wciąga bez reszty. W przeciwieństwie do (nawet nowszych) wielu innych filmów Allena nie miałem ochoty, aby zanurzać się w opowieść, bo i na dobrą sprawę nie ma w czym. To czyste kino rozrywkowe, w przyzwoitym wydaniu, nawet bardzo przyzwoitym. Nie jest to jednak jeden z tych filmów, które widz zapamiętuje na długo. A Allen ma u mnie wysoko zawieszoną poprzeczkę.  

 Moja ocena: 6+/10   

40-letni prawiczek / The 40 Year-Old Virgin (2005)

[ON-LINE]


Po komedie sięgam zazwyczaj z bardzo prozaicznej przyczyny  - szukam czegoś na odstresowanie. Niestety, ostatnimi czasy bardziej męczę się oglądając takie tytuły jak „Kobiety pragną bardziej” czy „Sex story”, „40-letni prawiczek” może nie jest aż taki zły, ale na nim też porządnie się wymęczyłem.



Póki co nie rozumiem sukcesu Apatowa. Jeśli reszta jego filmów jest na poziomie „Boskiego chilloutu” czy „Prawiczka” to pewnie też nigdy nie zrozumiem. Najbardziej przeszkadzała mi chyba obecność Banks i Rogena – ta para zagrała w „Zack i Miri kręcą porno” i to był naprawdę niezły film. Ciągle przypominali mi tamtą produkcję, przez co „Prawiczek” męczył mnie jeszcze bardziej. Dowcipy są tu miałkie, fabuła bez wyrazu (mimo, że ciągle mówi się tu o seksie, to nawet na chwilę nie robi się ostro), a Paul Rudd i Jane Lynch nie wykorzystują nawet w połowie swego potencjału. Gerry Bednob ciągle gra tę samą postać. Nawet Catherine Keener nie ratuje sytuacji (w dodatku ma paskudny śmiech). Temu filmowi brakuje wszystkiego poza pomysłem, bo ten był całkiem dobry.



Niestety, musiałem się zmuszać, aby obejrzeć do końca „Prawiczka”. Na koniec już nawet „Let the Sunshine In” nie było w stanie poprawić mi humoru. Dwie, trzy fajne sceny to wszystko, co ten obraz ma do zaoferowania. Może nie jest to film niesmaczny, ale nie jest też na pewno zabawny.  

Moja ocena: 5/10 



wtorek, 9 sierpnia 2011

Rango (2011)

[DVD/INNE]

Gore Verbinski strzelił w dziesiątkę decydując się na realizację „Ranga”. Raz, że zrobił najlepszy film w swojej dotychczasowej karierze, dwa zatarł nieprzyjemny posmak po 2. i 3. części „Piratów z Karaibów”, trzy zrobił jedną z najlepszych animacji roku.



„Rango” mimo że zaczyna się leniwie i mało „bajkowo”, w pewnym momencie przeradza się w rozrywkę na najwyższym poziomie. Nawet trudno opisać klimat   rodem z najlepszych westernów, jaki Verbinskiemu udało się stworzyć; co chwile widz natrafia na jakiś niesamowity detal. Animacja jest zabawna, ale nie zamienia się w błazenadę. Postaci, chociaż bazują na schematach, są ciekawe i nie sposób ich nie polubić. Sceny akcji trzymają w napięciu. Jeśli mam być szczery, to „Rango” oglądało mi się o wiele lepiej niż większość letnich hitów.  Johnny Depp ma spory talent do podkładania głosów; ostatnio zdecydowanie wolę go słuchać niż oglądać.



Nawet jeśli miejscami „Rango” nie jest animacją, którą poleciłbym najmłodszym widzom, to nie będę krył, że przez 75% czasu bawiłem się pierwszorzędnie. Nie przepadam za westernami, ale tym razem  Verbinskiemu i spółce udało się tchnąć w obraz tyle życia , że skapitulowałem.   

 Moja ocena: 8/10   

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Zakazane miłości (2010) ¥

[KSIĄŻKA]

*Zakazane miłości* ~ Marta Konarzewska / Piotr Pacewicz
Tytuł oryginału: -

Stron: 318   przekład: -
Wydawnictwo: Wydawnictwo Krytyki Politycznej

W założeniu miał to być blog sygnalizujący również to, co czytam, ale od kilku miesiacy tonę w stercie książek o wampiryzmie (a mój licencjat wciąż tworzy się i tworzy, a końca nie widać), a wystarczy, że muszę je czytać, nie mam zamiaru jeszcze o nich pisać. W tzw. międzyczasie coś tam jednak w ramach odskoczni przeczytam (ostatnio poczytuję "Atlas Śródziemia", znów zmierzyłem się także z "Władcą Pierścieni"), więc coś tam o pozycjach przeczytanych po raz pierwszy skrobnę. 

O Konarzewskiej zrobiło się głośno po publikacji „Jestem nauczycielką, jestem lesbijką”. Pacewicza zaś specjalnie przedstawiać nie trzeba. Wspólnie postanowili stworzyć książkę, która pokazałaby, jak wiele par wymyka się tradycyjnemu pojmowaniu związku. Swoimi bohaterami uczynili nie tylko osoby mniej lub bardziej związane z LGBTQ, ale również np. wielbicielkę BDSM czy kobietę ze wzajemnością zakochaną w księdzu. Znalazło się tu również miejsce na tak egzotyczne rzeczy, jak wywiad z Romanem Giertychem. Sama książka właśnie w lwiej części składa się z wywiadów; bohaterowie mówią własnym głosem – mniej lub bardziej ciekawym.


Mnie osobiście najbardziej zaciekawiła właśnie „Kochając księdza”. Cała książka jest ciekawą pozycją dla kogoś, kto chciałby dowiedzieć się, jak wygląda proces poznawania, zakochiwania się, radzenia sobie z uczuciami u osób, które społeczeństwo z różnych przyczyn spycha na margines. Największą zaletą książki jest to, że pokazuje pewną prawdę, a mianowicie, że wrogość społeczeństwa dla tych osób często rodzi się z niewiedzy, niemożliwości przyswojenia innego wzorca niż ten główny. Lekko zarysowuje problem autohomofobii czy ogólnie autofobii społeczeństwa LGBTQ. Unaocznia również, jak bardzo uboga jest w naszym języku siatka pojęć używana do opisu wyżej wymienionych osób. Całość czyta się szybko i bez zgrzytów. Jeżeli ktoś chociaż trochę interesuje się tą tematyką, to jak najbardziej warto sięgnąć – początkujący rozwiną skrzydła, a zaprawieni czytelnicy/obserwatorzy też coś dla siebie wydłubią, a w najgorszym wypadku przeczytają całkiem szczerą książkę (chociaż taki rozdział jak „Lova lova i te sprawy” to pozerstwo w kiepski wydaniu).       

niedziela, 7 sierpnia 2011

Jestem miłością / Io sono l'amore (2009)

[DVD/INNE]

 Ten film jest jak kolacja w drogiej rzymskiej restauracji. Potrawę podano na pięknej porcelanie, została ona z najwyższą starannością udekorowana przez samego szefa kuchni, a w tle słychać piosenki Elisy Toffoli. Problem polega na tym, że do głównego dania ktoś zapomniał dodać przypraw. Całość zamienia się więc w nieciekawą wyprawę, mimo pięknych dekoracji 





Nie potrafię zrozumieć zachwytów nad tym filmem. Co z tego, że został nakręcony według prawideł dawnej sztuki filmowej, skoro nie wypełniono go treścią godną większej uwagi? Zdjęcia są prześliczne, kostiumy Tildy zwracają na siebie uwagę (ale za co, na GaGę, ta nominacja do Oscara?). Rozumiem, że Akademia chciała jakoś film wyróżnić, ale lepiej było już nagrodzić zdjęcia). Owszem, film naprawdę ogląda się, jakby był z nieco innej epoki (poza scenami erotycznymi). Jednak sama historia, jakże klasyczna przecież, nie wybija się niczym ponad przeciętność. Znów mamy rodzinę, która rodziną jest tylko z nazwy, przystojnego młodego mężczyznę, który roznieca w starszej od siebie kobiecie ogień pasji i tragedię, która jest tak oczywista, że aż śmieszna. W pewnym momencie film zatrważająco przypomina chociażby „Skazę” z 1992 roku, a poza tym dziesiątki innych obrazów (nawet jeśli to efekt zamierzony, to trudno to zaliczyć do zalet).



Nie przeczę, filmowi nie brakuje pięknych detali. Swinton trzyma swój aktorski poziom (i nie pamiętam, kiedy ostatnio wyglądała równie kobieco), ale wartość tego obrazu dla mnie sprowadza się tylko do formy, treści brak bowiem wyrazistości i smaku.  Zdaję sobie sprawę, że niektórzy mimo wszystko tęsknią za takimi klasycznymi propozycjami. Ja do nich nie należę. Przynajmniej nie tym razem.  

Moja ocena: 6/10  

piątek, 5 sierpnia 2011

Czysta krew / True Blood Seria 2 (2009)

[Serial]


„Czysta krew” to dowód na to, że czasem nie warto skreślać serialu po pierwszej serii; im dalej w las, tym ciekawiej może się robić.



Przede wszystkim brawa dla scenarzystów za to, że zdecydowali się stworzyć dwukierunkową fabułę (w pewnym momencie nawet trzykierunkową). Dzięki temu nie jesteśmy maltretowani debilizmem Sookie, a pozostałe postaci mają szasnę sobą zainteresować. Pojawiają się małe, co prawda, ale jednak – elementy makabry. Nieźle ukazano Bractwo Słońca, nietrudno dopatrzeć się tu odniesień do współczesnych radykalnych grup wyznaniowych. Szkoda tylko, że Godric tak szybko znika. Akurat tę postać można by nieco rozwinąć.
Ciszę się, że w serialu pojawia się Rachel Evan Woods; ostatnio coraz bardziej ją lubię i mam tylko nadzieję, że nie przestanie otrzymywać ofert kinowych. Jest zdecydowanie za dobra, aby utknąć w HBO na stałe.  

Mehcad Brooks 


Druga seria „Czystej” jest dwa razy ciekawsza, zdecydowanie lepiej przemyślana (pomijam już ekstremalną dawkę golizny; mięśnie Mehcada Brooksa są wręcz niedorzeczne:/ eh, miliony chłopaków na całym świecie pewnie mu zazdroszczą),   niż pierwsza. Szkoda, że trzecia to raczej powrót do nijakości (przynajmniej po 5 pierwszych odcinkach taka konkluzja mi się nasuwa).  

Ocena serii 2.:  7+/10

Zaś ocena samego serialu podskoczyła  z 5 do 6.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki / Indiana Jones and the Kingdom of the Crystal Skull (2008)

[DVD/INNE]


Uff. Co za porażka. Czy Spielberg kiedykolwiek w swojej karierze upadł tak nisko (poza „Wojną światów”)? Przy „Indianie Jonesie i Królestwie Kryształowej Czaszki” nawet najbardziej nieprawdopodobne sceny z „Transformesów 3” stają się nagle logiczne i zupełnie naturalne.



Ale nie to jest największą wadą tego niesmacznego filmu. Otóż ulepiony jest on z najbardziej flagowych dla gatunku elementów. Znajdą się tacy, dla których to będzie zaleta filmu. Znajdą się i ludzie podobnie do mnie, którzy uznają, ze co za dużo, to nie zdrowo. Nawet kino przygodowe nie stoi w miejscu a próba realizacji go wedle przepisu z lat 80. Bez minimalnych chociaż zmian czy przeróbek musi powodować niestrawność. Fabuła jest tak wtórna i przewidywalna, że ciekawszą rzeczą podczas seansu było oglądanie mojego śpiącego psa niż to, co dzieje się na ekranie. Każda kolejna scena bije na łeb głupotą poprzednią. Można naciągać prawa fizyki i logikę, ale w pewnym momencie poziom kretynizmu tego filmu aż bolał. O wiele ciekawiej oglądało się już „Anioły i demony” czy nawet „Kod da Vinci”, ba, nawet „Piratów z Karaibów” (poza drugą częścią, która jest jeszcze gorsza niż to dzieło Spielberga”.



Nigdy nie byłem fanem Jonesa. Miałem jednak nadzieję na minimum przyzwoitości, udział Cate też był przekonujący (chociaż ostatecznie nawet ona była rozczarowująca). Całe szczęście, że Kamiński znów zrobił świetne zdjęcia. Jeśli już ktoś naprawdę musi, niech obejrzy, podnieca się takim kinem. Ja dziękuję.

Moja ocena: 4/10

Sex story / No Strings Attached (2011)

[DVD/INNE]


Na „Sex story” zdecydowanie najlepiej wyjdzie Natalie Portman. Zaraz po oscarowej roli wypuściła na rynek film, który nie będąc klapą pomoże jej uniknąć spojenia w pamięci widzów z rolą u Aronofsky’ego.



Jeszcze jakiś czas temu wierzyłem, że w mainstreamowej komedii romantycznej nastąpi w końcu jakiś przełom.  Potem okazało się, że przełom jest, owszem, ale w odniesieniu do ilości golizny w tychże filmach. Teraz nawet już o dobrą goliznę ciężko. A szkoda, odwróciła by ona uwagę od kolejnego do bólu schematycznego scenariusza, nudnawych postaci drugoplanowych, które budowane są po najmniejszej linii oporu (vide postać geja). Kutcher i Portman wydawaliby się idealną parą do takiego filmu. A jednak coś między nimi nie gra. Bohaterka Natalie wkurwiająca zresztą była okrutnie.



W całej tak zwanej „komedii” są dwie, może trzy śmieszne sceny ( „keep bleeding, keep, keep bleeding love” i okulary 3d), które jeszcze bardziej podkreślają nudę całości . Nie jest to co prawda film tak zły jak „Kobiety pragną bardziej”, ogląda się go znacznie przyjemniej, to jednak po seansie miałem poczucie zmarnowanego czasu.

Moja ocena: 4/10

Lakier do włosów / Hairspray (2007)

[DVD/INNE]


Ha! „Lakier do włosów” to istny fajerwerk pozytywnej energii, zdecydowanie jeden z tych filmów, do których można wracać często niezależnie od pory roku, czy samopoczucia. John Travolta po raz pierwszy w życiu rozwalił mnie doszczętnie. Wystarczyło tylko na niego spojrzeć i już wybuchałem niepochamowanym śmiechem. Michelle  Pfeiffer idealnie nadaje się do roli suk, czego ten film jest idealnym przykładem.



Nie będę owijał w bawełnę, ja kupiłem „Lakier do włosów” z całym dobrodziejstwem inwentarza: cudowną, kiczowatą otoczką, nachalną lekcją tolerancji i równości,  nawet z Zackiem Efronem. Jedynym minusem jest dla mnie to, że piosenki – owszem – wpadają jednym uchem, ale nie zagrzewają na dłużej miejsca w pamięci. Podczas każdej sceny muzycznej sam podśpiewywałem i tupałem nogą w rytm piosenek, jednak już następnego dnia po projekcji miałem trudności z odtworzeniem więcej niż dwóch piosenek. Jeszcze rola Amandy Bynes mogłaby być bardziej rozbudowana, bo akurat w takim kinie ta aktorks jest całkiem dobra. Fajne było natomiast to, że James Marsden (podobnie jak w "Zaczarownej") kpi trochę sam z siebie.  



Nie zmienia to faktu, że w swojej kategorii jest to jeden z lepszych filmów ostatnich lat. Uroczy, naiwny, kiczowaty i pełen radości, czyli wszystko ma na swoim miejscu. Teraz już tylko zostaje mi polować na wersję z 1988 roku^^

Jeżeli ktoś szuka energetycznej bomby o właściwościach poprawiających nastrój, to niech pędzi po ten film. Warto.

Moja ocena: 7/10