sobota, 29 stycznia 2011

Czarny łabędź / Balck Swan (2010)

[KINO]      


George Lucas byłby z Aronofsky’ego dumny. Nowojorczyk porzucił bowiem intelektualne zabawy, niczym główna bohaterka filmu, dając skusić się szatanowi (zwanemu komercją) -  i podobnie jak ona, transformację okupił wielką stratą. „Czarny łabędź” z pewnością zrekompensuje reżyserowi dotychczasowy brak wyróżnień, nagród i zaszczytów. Jednak sam Darren będzie musiał bardzo się postarać, aby zadośćuczynić mi „Czarną kaczkę” swoim następnym filmem.


Wcale mnie nie dziwi aplauz, z jakim najnowsze dzieło twórcy „Źródła” spotkało się na całym świecie. „Czarny łabędź” nie jest ani filmem dobrym, ani filmem złym – jest to obraz w gruncie rzeczy przeciętny. Co jest zatem jego siłą? Ten film robi wrażenie, co więcej on właśnie po to powstał – aby robić wrażenie. To jego główny cel, nadrzędna racja bytu i z tego zadania wywiązuje się perfekcyjnie (co potwierdzają relacje moich znajomych, którzy film również widzieli). Mała kto oprze się fenomenalnym zdjęciom Libatique (jeśli nie dostanie Oscara, to zrobię kupę na tegoroczny oscarowy plakat), czy wybornemu montażowi . Sam Aronofsky jest świetnym reżyserem , doskonale żongluje napięciem,  klimatem, mistrzowsko prowadzi aktorów. To wszystko okraszone dobrze dobraną muzyką – jak już pisałem – robi wielkie wrażenie. Ma ono jednak to do siebie, że mija – czasem szybciej, kiedy indziej wolniej. Nigdy jednak nie jest wieczne. A co zostanie po nim dla mnie jako widza? Odpowiedź jest bardzo smutna: nic.   

„Łabędź” w warstwie intelektualnej bije po oczach dosłownością. Wszystko jest tu ordynarne: już samo zestawienie biały-czarny łabędź (wtf? Takie zestawienie być może nawet dziś sprawdza się w balecie, ale z czym do ludu w kinach?!) , wizualna przemiana bohaterki podczas premiery, czy jej „słodkopierdzący”  pokój (o czym pisał u siebie Marcin), ta korelacja między rozbudzającą się seksualnością bohaterki, a pogłębianiem się jej choroby, samookaleczanie się (w tym ściąganie "starej skóry") – bardziej uprosić by się tego po prostu nie dało. Każdy element psychologiczny i intelektualny jest tu prosty, czytelny, co sprawia, że ten obraz nie zmusił mnie do jakiegokolwiek wysiłku intelektualnego. Sama śmierć bohaterki to już gwóźdź do trumny. "Czarny łabędź" to olbrzymi krok w tym w stosunku do np. „Żródła”  - ten film, mimo że widziałem go już kilka razy – wciąż budzi we mnie nowe pytania i wątpliwości. Szkoda, wielka szkoda Darren.

Aronofsky świetnie zadbał o wszystko pozostałe. Rolą Niny Portman przeskoczyła samą siebie (i właśnie dlatego jej, a nie Bening, dałbym Oscara) i nawet pozbyła się tych irytujących manieryzmów mimicznych. Milę Kunis można już dziś ogłosić boginią seksu (i naprawdę dobrą aktorką!). Bardzo cieszył mnie także widok w roli rozkosznie rozbitej, upadłej gwiazdy Winony Ryder – oby to była dla niej odskocznia na którą tak długo czekała (swoją drogą nieźle uśmiałem się podczas sceny, w której Nina oddaje ukradzione rzeczy Beth). Ciekawie wypadł również Cassel, który wciela się tu w postać szatana-wampira. Sposób, w jaki ciągle kusi Ninę, namawia ją do skosztowania (zakazanego) owocu był bardzo przekonujący.



Aronofsky nagiął się do masowych gustów tworząc film, na którym popcorn jest rekwizytem jak najbardziej na miejscu. Warto też wyjaśnić, że „Czarny łabędź” wcale, ale to wcale nie jest filmem o balecie (bo przecież bez kłopotu można by przenieść akcję do teatru i na dobrą sprawę w samej historii nic by się nie zmieniło; balet jest tu tylko elementem wystroju).

Moja ocena: 7/10
PS. Podejrzewam, że jeśli Mariah Carey widziała „Czarną kaczkę”, to na pewno zleciła swoim dekoratorom budowę repliki pokoju głównej bohaterki – róż, motyle i pluszowe maskotki –o zgrozo!     

piątek, 28 stycznia 2011

Co nas kręci, co nas podnieca / Whatever Works (2009)

[DVD/INNE]



To jest to! Nie chce przyłączać się do grupy twierdzącej, jakoby Allen przeżywał swoistą impotencję twórczą, ale jego poprzednimi filmami nie byłem do końca usatysfakcjonowany. Nie pragnę też przyłączać się do osób, które więżąc reżysera w jego własnym stylu każdą próbę odstępstwa uważają za świętokradztwo. Nie da się jednak ukryć, że dzięki powrotowi do NY i czerpaniu ze swoich poprzednich dzieł udało się przyrządzić Allenowi naprawdę smakowite danie.

„Whatever Works” to jeden z tych nielicznych filmów, w których podobało mi się w zasadzie wszystko. Evan Rachel Wood zachwyciła mnie swoją dojrzałością, udowadniając, że między kolejnymi skandalami jest w stanie zabłysnąć (i to nawet przy Patricii Clarkson) – a trzeba przyznać, że rola Melody, wbrew pozorom, wcale nie była taka prosta. „Stary” znajomy - Henry Cavill - po prostu obezwładnia urokiem osobistym i ma zadatki na całkiem dobrego autora (oby tylko szybko ktoś dał mu szansę naprawdę pokazać na co go stać). Natomiast Patricia Clarkson to wisienka na torcie i jeszcze długo na samo wspomnienie Marietty dostawał będę ataku śmiechu.

Allenowski humor to zresztą najmocniejsza strona filmu. Nie pamiętam kiedy ostatnio tyle razy wybuchałem śmiechem i nie mogłem się zdecydować, który tekst z filmu był najśmieszniejszy. Staruszek Woody wciąż jak nikt inny potrafi bardzo bystre i mądre obserwacje na temat świata ubrać w kostium żartu i ironii, używając dowcipu jako nośnika dla naprawdę ważnych przemyśleń. Na plus należy zapisać także to, że chociaż Allen we własnej osobie nie pojawia się w filmie (rolę geniusza-egocentryka obsadzono Larrym Davidem), to jego obecność można wyczuć w prawie każdej scenie.



Jedyny minus filmu jest taki, że po jakichś 80% filmu całość trochę siada. Ja jednak proszę o więcej takich błyskotliwych, mądrych, bezpretensjonalnych i diabelsko zabawnych filmów. Najlepszy film Allena od czasu „Przejrzeć Harry’ego” i jedna z najlepszych amerykańskich komedii ostatnich lat.  

Moja ocena: 9/10   

czwartek, 27 stycznia 2011

Wszystko w porządku / The Kids Are All Right (2010)

[DVD/INNE]

Oglądając niektóre sceny z „Wszystko w porządku” powracało do mnie wspomnienie akcji „Make Homosexuals Marry!”, która nawoływała przeciwników małżeństw gejowskich, aby ci nie oszczędzali parom homoseksualnym długiej męki małżeństwa. Niektóre scenki przedstawiające prozę życia głównych bohaterek idealnie nadawałyby się do wykorzystania w owej kampanii – szkoda trochę, że obok aktorstwa, jest to w zasadzie jedyny wartościowy składnik filmu.



Powinienem częściej  ufać intuicji. Jeszcze niedawno bardzo chciałem iść na „Wszystko w porządku” do kina. Całe szczęście, że tego nie zrobiłem. Film Cholodenko to nie pozbawiona przedniego humoru opowieść o tym, jak pasja i miłość w związku ustępują miejsca troskom, frustracji, niespełnieniu. Kiedy dodatkowo jedno z dzieci opuszcza dom, a na horyzoncie pojawia się biologiczny ojciec potomstwa dojdzie do trzęsienia ziemi (a raczej „trzęsionka”).

Gdyby nie znakomita obsada i kilka bardzo dobrych scen „Wszystko w porządku” byłoby kolejnym obrazem z cyklu „okruchy życia”. Bening i Moore naprawdę błyszczą w tym filmie (cieszę się, że Julianne dzięki „Samotnemu mężczyźnie” i właśnie „Wszystko w porządku” wraca do pierwszej ligi), Wasikowskiej zaś w końcu udało się zdobyć moją sympatię (w Burtonowskiej „Alicji” zrobiła na mnie jak najgorsze wrażenie). Mam też nadzieję częściej oglądać na ekranie Josha Hutchersona, którego lubię. 

  
Natomiast Cholodenko popełniła całą masę błędów. Przede wszystkim wplata w scenariusz wątki, które później rozmywają się i giną; Laser i Clay, Joni i Jai, czy pobudzona seksualnie koleżanka Joni – pani Lisa zapomniała chyba, że jeśli coś się zaczyna, należy też to skończyć, zwłaszcza, że każdy z tych wątków miał w sobie spory potencjał. Nawet historia głównych bohaterek trzyma się kupy. Tylko dzięki owym scenkom, która każda z osobna sprawdza się dobrze, złożone w całość sprawiają wrażenie wtórności. Znów mamy bohaterki, które zamiast rozmawiać –mówią, zamiast się wspierać przytłaczają siebie oczekiwaniami, popychając swój związek nad krawędź z pełną świadomością.   

Jedyny wątek, który mnie naprawdę zainteresował, to historia Paula. Facet, który żył z dnia na dzień, kiedy dowiaduje się, że z jego nasienia poczęto dzieci (i kiedy, oczywiście, poznaje swą „latorośl”)zdaje sobie sprawę, że coś stracił i chce to odzyskać.

Z czterech oscarowych nominacji, tylko Bening na swoją zasłużyła. I chociaż z arytmetyki tych nagród to właśnie ona powinna wygrać w tym roku, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że podobnie jak Kate Winslet dostanie nagrodę „bo już nie można dłużej jej ignorować” niż za naprawdę świetną rolę, bo kiedy takie właśnie grała, Akademia wolała wchodzić w dupę Swank.


Niemniej, gdyby nie aktorzy oceniłbym film znacznie niżej.   

Moja ocena: 7/10 

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Agora / Ágora (2009)

[DVD/INNE]

"Agora” Amenábara to jeden z tych filmów, na które najpierw długo czekałem, następnie zaś równie długo nie mogłem zebrać się, aby go obejrzeć. Miło mi zatem napisać, że „Agora” to przyzwoite widowisko filmowe, i nawet jeśli po twórcy „Innych” spodziewałem się czegoś więcej, to o wielkim rozczarowaniu nie może być mowy.



 
Najpierw to, co mi się w tym obrazie spodobało. Amenábar wie jak prowadzić aktorów, zarówno Weisz, jak i  Isaac tworzą bardzo solidne kreacje aktorskie. Nieco słabiej wypadł młody Minghella w roli Davusa, ale chłopak ma jeszcze czas, aby swoje umiejętności szlifować. Dario Marinelli udowodnił, że Oscar za „Pokutę” nie był dziełem przypadku (niemniej wątpię, aby score z „Agory” został mi w pamięci na dłużej). I na koniec największe atuty filmu: zdjęcia i scenografia. W tych dwóch aspektach film wywarł na mnie największe wrażenie.

A co z resztą? Hmm… „Agora” w moim odczuciu jest nie tyle opowieścią o Hypatii (której wzrok podążał tak daleko, że nie była w stanie dojrzeć tego, co miało miejsce tuż obok niej, np. miłości Davusa), co o chrześcijaństwie: jego drodze do władzy i ślepym fanatyzmie mas, dzięki któremu biskupi „młodej wiary” zdobywali potęgę godną namiestników cesarza (a nie Boga).  Amenábar pokazuje jak pełna ideałów wiara w miłosierdzie, odkupienie win i równość staje się narzędziem w rozgrywce o władzę doczesną.   Sama Hypatia jest tu raczej bohaterką drugoplanową, owszem ważną figurą, ale bardzo szybko możemy zorientować się, że to tylko pretekst (i exemplum jednocześnie), aby opowiedzieć o tym, co reżysera zainteresowało najbardziej.
Trochę przeszkadzała mi w „Agorze” ta bilateralna konstrukcja całej opowieści. Praktycznie wszystko budowane jest tu na zasadzie oddziałujących na siebie opozycji: chrześcijaństwo – pogaństwo, filozofia – fanatyzm, myśl – siła. Nawet bohaterowie podlegają temu prawu, co najlepiej widać na przykładzie Davusa i Orestesa, czyli mężczyzn kochających Hypatię. Nieco zawęża to horyzonty obrazu. Szkoda również, że reżyser miejscami używa zbyt wyświechtanych chwytów, które psują naprawdę dobre sceny (te cholerne migawki retrospektywne podczas sceny duszenia Hypatii).
                                                                       (Max Minghella)

Niektórym zapewne przeszkadzać będzie demonizacja chrześcijan w dziele  Amenábara (podobnie jak przeszkadzało to w przypadku pokazania Żydów w „Pasji”), ja natomiast ciągle zadawałem sobie pytanie: gdzie byłaby dziś myśl ludzka, gdyby nie chrześcijaństwo? Prawdopodobnie pisałbym wtedy tego posta ze stacji księżycowej, ale to już zupełnie inna bajka:-)

Ostatecznie seans „Agory” był dość przyjemnym doświadczeniem, niemniej mam nadzieję, że następnym razem Amenábar nieco bardziej się wysili i nieco ciekawiej zbuduje swój film. 

Moja ocena 7/10