poniedziałek, 28 lutego 2011

Jedz, módl się, kochaj / Eat Pray Love (2010)

[DVD/INNE] 

Oglądając takie filmy jak „Jedz, módl się, kochaj” sam nie wiem, czy mam się śmiać, czy raczej płakać. Podobno literacki pierwowzór jest dziełem przyzwoitym, szkoda, że nie można powiedzieć tego o filmie. Problemem  Elizabeth Gilbert, jak chyba większości trzydziestoparolatków (przynajmniej wg filmów made in Shittywood) jest całkowita bezradność emocjonalna. Oni nie potrafią rozmawiać o swoich prawdziwych uczuciach, nie potrafią uczynić nad nimi refleksji, pochylić się i zastanowić w którym miejscu swojego życia aktualnie stoją, czego oczekują.



„Jedz, módl się, rzygaj” to film o poszukiwaniach. O poszukiwaniach w bardzo amerykańskim stylu, czyli ja poudaje, że naprawdę się staram znaleźć odpowiedź, a tak naprawdę poczekam aż ona sama mnie znajdzie. Elizabeth co chwile ktoś wręcz pcha na to, co musi sobie uświadomić, jakby sama bała się odpowiedzialności za decyzje, zmiany, innych i samą siebie. I najbardziej smutne jest to, że gdy po naprawdę bardzo długich dwóch godzinach bohaterka dochodzi w końcu do jakichś wniosków to są to tak wielkie banały, że gapiłem się na ekran z otwartą buzią nie wierząc, że to się dzieje naprawdę.

W tym filmie punktem dojścia są prawdy objawione, które dla w miarę inteligentnego, oczytanego człowieka są oczywistościami (mądrości typu ”czasem stracić równowagę dla miłości, to część życia w równowadze”). Ten film jest jak książki Paula Coelho, gdzie prostackie wręcz myśli podawane są w formie natchnionych, drogocennych wskazówek życiowych, no na GaGę…
Całość ogląda się jeszcze z cieniem zainteresowania dopóki Elizabeth nie opuszcza Włoch. Każda kolejna minuta po tym wydarzeniu wywoływała we mnie ból fizyczny (którego nawet ta odrobina golizny nie złagodziła).

„Jedz, módl się, rzygaj” sprawdza się jako reklamówka wycieczek do Włoch, czy Bali (zwłaszcza dla głodnych seksu pań zbliżających się do czterdziestki, na które czatują tam napaleni młodzieńcy). Wszystko pozostałe to jakieś metafizyczne popłuczyny, których nie obroni nawet Julia Roberts (na marginesie jej usta wyglądają coraz bardziej karykaturalnie).

Luca Argentero - jedna z lepszych reklam Włoch^^

Teraz dobra rada dla kobiet, jeśli twój facet podpadł ci czymś ostatnio i szukasz niezbyt wyrafinowanej, ale skutecznej zemsty – wypożycz ten film na wspólny wieczór, a będzie wił się i błagał o litość – gwarantuję.

Moja ocena: 4/10      

Film o pszczołąch / Bee Movie (2007)

DVD/INNE 


„Film o pszczołach” to dziwna bajka, stojąca w pewnej opozycji do większości  współczesnych animacji. Podczas gdy większość takich filmów pielęgnuje indywidualizm, stara się postulować o akceptację odmienności, to dzieło „DreamWorks” przemyca trochę niepokojące przesłanie: „bądź taci, jak wszyscy, nie wychylaj się, bo sprowadzisz na siebie i innych tylko kłopoty”.  Nie jest to jedyna rzecz, która mi się w „Filmie o pszczołach” nie spodobała.
 Film ten cierpi na prawdziwy niedorozwój postaci drugoplanowych. Brak im charakteru i koloru (chyba, że był to świadomy zabieg scenarzystów:P). Nie wiem, jak bawiły się na nim dzieciaki, ale mnie praktycznie już w połowie zaczął nudzić, a od sceny sądu wszystko ciągnie się jak flaki z olejem nużąc niemiłosiernie.

Nie wiem dla kogo powstał „Film o pszczołach”, ale z pewnością nie dla mnie. Ta animacja ma naprawdę niewiele do zaoferowania kiedy postawi się ją w jednym rzędzie z takim „Jak wytresować smoka”, „Księżniczką i żabą” (o „Strażnikach G’Hoole” nie wspomnę).



Moja ocena: 4/10 

PS. Film oglądałem w wersji oryginalnej i aby oddać animacji sprawiedliwość dodam, że w sferze zabawy językiem twórcy naprawdę się postarali – dla mnie to było jedyne źródło śmiechu w tej mdłej opowieści.
  

poniedziałek, 21 lutego 2011

Jak zostać królem / King's Speech (2010)

[KINO]

Moja druga w tym roku wizyta w kinie okazała się być znacznie bardziej satysfakcjonująca aniżeli pierwsza. O ile „Czarnego łabędzia” trudno rozpatrywać mi inaczej niż w kategoriach rozczarowania, to „Jak zostać królem” trudno by do tego zbioru zaliczyć. Obraz Hoopera prawie idealnie wpasował się w moje oczekiwania, a nawet okazał się sporo zabawniejszy niż przypuszczałem.



Tegoroczny Oscarowy faworyt niczym nie zaskakuje. To w gruncie rzeczy bardzo klasyczna w sferze technicznej opowieść o człowieku, który nie potrafi wyrazić siebie. Przyczyn tego jest wiele: niania, która znęcała się nad chłopcem, zbyt surowy ojciec, który nie pomagał młodzieńcowi  na wydobycie swojego własnego głosu, starszy brat; zarówno ukochany towarzysz, jak i budzący dyskomfort konkurent. To, i wiele innych czynników sprawiło, że mimo iż mężczyzna jest już zbudowany wewnętrznie nie potrafi wyrazić tego światu. Jest jak studnia, z której nikt nie może czerpać, jak owoc, którego nikt nie może posmakować. A przynajmniej dane to jest tylko najwytrwalszym (vide żona przyszłego króla). Co pomoże Albertowi w staniu się królem z krwi i kości,  człowiekiem potrafiącym objawić swoje „ja” światu? Przyjaźń! I to wcale nie łatwa przyjaźń (za to bardzo stymulująca obu bohaterów).

Tak jak wcześniej wspomniałem, „Jak zostać królem”  nie rozczaruje nikogo, kto wymagać będzie od filmu klasycznej brytyjskiej produkcji kostiumowej. Świetne zdjęcia, montaż, scenariusz – cała techniczna sfera filmu to brytyjskie standardy na wysokim poziomie. Brawa dla scenarzystów, którzy potrafili opowiedzieć historię bez nudzenia, za to z dużą dozą humoru (zastanawia mnie tylko, dlaczego u obecnych na seansie największe salwy śmiechu wywołało słowo „cycki”), nawet jeśli nie uniknęli kilku schemtów. Jeszcze większe brawa za umiar, którego ze świecą szukać w produkcjach made in Hollywood. Jest tu bowiem i patos (ale znośny), i wzruszenia (ale nie tanie), jak i również porcja wysokiej próby aktorstwa bez zbędnego szarżowania (Firth). Praktycznie tylko Carter zostaje trochę w tyle, ale w jej przypadku scenariusz nieco ograniczał jej umiejętności aktorskie (za co jednak ta nominacja do od Oscara za rolę drugoplanową?).



Mnie „Jak zostać królem” niczym nie zaskoczyło, ani niczym nie rozczarowało. Spędziłem dwie godziny w kinie, w doborowym towarzystwie, podczas których śmiałem się i nie uniknąłem kilku chwil refleksji (na szczęście!). O ile więc ktoś nie ustawi obrazowi Hoopera zbyt wysokiej poprzeczki (czasem te wszystkie nagrody bardziej przeszkadzają, aniżeli pomagają), to obraz na pewno nie zawiedzie.      

PS. Podejrzewam, że u wszystkich logopedów i wielbicieli teorii języka obraz zyska plusa.
PPS. i oby mój ulubiony Rush dostał w końcu drugiego Oscara na którego zasłużył już dawno.

Moja ocena: 8/10

niedziela, 20 lutego 2011

Do szpiku kości / Winter's Bone (2010)

[DVD/INNE]


Myślę, że wielu widzów, którzy zobaczyliby „ Do szpiku kości” w ciemno, nie uwierzyłoby, że ten film wyreżyserowała kobieta. Klimatem i tematyką obrazowi Granik bliżej do takiej „Rzeki tajemnic” niż jakiegokolwiek filmu kojarzonego z kinem kobiecym.



Granik pokazuje nam świat bardzo brutalny, pierwotny, który niewiele ma wspólnego z obrazem Ameryki, jaki oglądać możemy na co dzień. Aby przeżyć w tym świecie trzeba być twardym i postępować bez pardonu, bowiem każda słabość zostanie bezlitośnie wykorzystana przeciwko nam. Świat w którym żyje główna bohaterka, Ree, to świat tabu, gdzie nie wolno prosić o więcej niż zostało ci dane. Nie mogę zgodzić się z zachodnimi krytykami, którzy nazywają bohaterkę, graną przez  Jennifer Lawrence, współczesną heroiną. Owszem, jej postać jest troszeczkę (ale tylko troszeczkę) wyidealizowana, jednak w żadnym wypadku nie nazwałbym jej postępowania heroicznym. Młoda dziewczyna bierze na siebie odpowiedzialność o wiele większą niż można by wymagać od kogoś w jej wieku. W swoim postępowaniu jest jednak bardzo ludzka – i głównie dzięki grze Jennifer – widz często może zaobserwować jak bliska jest granicy, za którą czeka porażka. Z jednej strony wie, że musi wziąć na siebie obowiązki, które winni wypełnić za nią dorośli, z drugiej ma się wrażenie, że tęskni za czymś więcej, mając w pełni świadomość, że takie marzenia nigdy się nie spełnią. I to chyba boli najbardziej .



Porażająca jest łatwość z jaką niektórzy bohaterowie godzą się na brutalność świata.
„Do szpiku kości”  mrozi klimatem, surowością i brakiem taniego sentymentalizmu. To naprawdę dobrze zagrane kino (chociaż nominacja Johna Hawkesa jest trochę na wyrost), sprawnie wyreżyserowane i zmontowane (poza jedną sceną). Fragment, gdy kobiety udają się do ciała ojca Ree  to prawie mistrzostwo.  To naprawdę mocne kino, które pozostawia widza bez złudzeń. Nawet końcowy „happy end” wcale nie zostawia nas w lepszym nastroju.

Moja ocena: 8/10

środa, 9 lutego 2011

Miłość i inne używki / Love and other drugs (2010)

[DVD/INNE]


Nie przepadam za takimi filmami. Mają one w sobie pewien potencjał (oczywiście biorąc pod uwagę dla kogo powstają), aby wyjść  ze schematu, który już dawno zdechł i nawet się wydaje, że chcą to zrobić. Ostatecznie jednak otrzymujemy to, co zwykle. Jedyne, na co twórcom starczyło odwagi, to trochę golizny i kategoria R w amerykańskich kinach.



„Miłość i inne używki” stoi w rozkroku starając się być jednocześnie typową komedią romantyczną, z drugiej zaś strony pretenduje do bycia czymś więcej, powiedzmy sobie- dramatem obyczajowym.  To mogłoby się udać, gdyby za reżyserię wziąłby się ktoś naprawdę utalentowany.  Zwick nie wychodzi natomiast ani o krok ponad to, co prezentował dotychczas. Dlatego też film ani nie śmieszy (no może poza dwiema, trzema scenami), a już na pewno nie wzrusza (chociaż biedna Anne Hathaway starała się jak mogła). Zresztą, ona i Gyllenhaal to jedyne dla czego po film sięgnąłem i ten element obrazu nie rozczarowuje (chociaż Jake potrafi grać lepiej). Między bohaterami jest chemia i tworzą oni naprawdę porządny duet. Nawet muzyka Jamesa Newtona Howarda przemyka gdzieś niezauważona. Na szczęście golizna broni honoru produkcji, więc ostatecznie te dwie godziny nie okazały się do końca stracone:-)



Na poważnie zaś, o wiele lepiej wydać pieniądze na „Parę na życie”, która też wchodzi do naszych kin 11 lutego, a „Miłość i inne używki” zobaczyć kiedyś tam w niedzielne popołudnie w tv. Anne i Jake zasłużyli na granie w mniej oklepanych produkcjach. Na jakąś rewolucję w amerykańskich komediach romantycznych przyjdzie nam jeszcze poczekać.  

Moja ocena: 5/10 

piątek, 4 lutego 2011

Toy Story 3 (2010)

[DVD/INNE]


Do „Toy Story 3” starałem się podejść z dużą ostrożnością. Po pierwsze, nigdy nie byłem fanem serii (na drugiej odsłonie byłem jako dzieciak w kinie), po drugie całe to boxoffisowe szaleństwo zalatywało jakąś megapromocją, która zazwyczaj jest zasłoną dymną dla głośnych-średnich-filmów. Na szczęście moje obawy okazały się płonne.


Największą zaletą filmu jest jego scenariusz, największą zaś wadą z kolei scenariusz. Wbrew pozorom w poprzednim zdaniu nie ma żadnej sprzeczności. Scenarzystom udało się stworzyć cały szereg postaci, z których bardzo znaczna część ma unikalny rys, co w cale nie było takie proste. Uwaga dziecka nie jest zdolna do skupiania się w ten sam sposób, co u dorosłej osoby, zazwyczaj więc ogranicza się ilość bohaterów, aby nie rozpraszać małych widzów. Natomiast w „Toy story 3” bohaterów jest co nie miara; twórcom jednocześnie udało się utrzymać fabułę w ryzach i każdej postaci dać przysłowiowe 5 minut, co w animacjach jest prawdziwą rzadkością.  
Z drugiej strony scenariusz zbudowany jest ze starych, dobrze znanych klocków. W samej fabule nie ma ni krztyny oryginalności. Otrzymujemy więc danie serwowane od lat. Owszem, to posiłek, który dobrze znamy, nawet lubimy, ale przydałaby się jakaś zmiana w jadłospisie.  Praktycznie każdą scenę z „Toy story 3” skądś znamy, każda jest minicytatem z jakiegoś innego filmu, co do pewnego momentu bawi, pod koniec jednak powietrze ulatuje z nas, niczym z przebitego balonu.  


Jestem jednak więcej niż pewien, że dzieciaki będą chłonęły ten film bez żadnego ale”, bo i ja bawiłem się na nim przednie.  Nie brak tu scen zabawnych, trzymających w napięciu, jak i tych wzruszających, co w połączeniu ze świetnie rozplanowanymi postaciami ma w sobie wystarczająco dużo mocy, by dostarczyć przedniej rozrywki.
Chociaż zarówno „ShrekForever” i „Jak wytresować smoka” podobały mi się bardziej (o sowach nawet nie wspominam), to jeśli jakiś rodzić chce zafundować sobie prawie dwie godziny spokoju niech bez wahania sięgnie po ten film. Sam też będzie mógł odstresować się razem z Chudym i spółką.

Moja ocena 7/10

127 Godzin/ 127 Hours (2010)

[DVD/INNE]

Należę do zdecydowanej mniejszości osób, które nie znienawidziły „Slumdoga” tylko dlatego, że odniósł oszałamiający, może nawet zbyt oszałamiający, sukces . Boyle wykorzystał sprzyjającą koniunkturę i zgarną wszystkie nagrody, jakie tylko się dało, a przy tym nakręcił naprawdę świetny, dynamiczny, tętniący życiem film. Problem „127 godzin” polega po części na tym, że w sferze technicznej przypomina on niestety ochłap po „Slumdogu”. Boyle tak bardzo starał się, aby ta historia była atrakcyjna dla widza, że zapomniał o tym, co o wiele bardziej ważne – o idei.



Szczerze nie mam pojęcia po co powstał film „127 godzin” . Opowieść o mężczyźnie uwięzionym przez głaz lepiej oglądałoby się w formie dokumentu (czy nawet paradokumentu), bowiem niefilmowość tej opowieści razi tym bardziej, im reżyser i jego świta stara się to ukryć. Na nic ciekawy montaż, czy niezła muzyka Rahmana czy bardzo dobra gra Franco. Nie, nie chcę powiedzieć, że najnowsze dzieło Boyle’a nudzi. Film oglądało mi się całkiem przyjemnie. „127 godzin” nie mówi jednak zupełnie niczego nowego, niczego, czego nie wiedziałby ten, który oglądał „Wszystko za życie”, „Gerry” czy „Czekając na Joe”. Historia uzależnionego od adrenaliny ignoranta, który bywa samolubny ( ale w gruncie rzeczy dobry z niego chłop) i przez własną głupotę zostaje uwięziony na   kilka dni byłaby dobra nawet jako książka. Jednak jako film fabularny? Gdybym nie obejrzał „127 godzin” nic bym nie stracił, oglądając go nic bowiem nie zyskałem. Żal mi tylko było tego, co w tym filmie dobre – Boyle mógł w zupełnie inny sposób spożytkować swój talent.  O „127 godzinach” nawet nie chce mi się pisać, ba! trudno mi pisać (dlatego nie ukrywam, że piszę tę notkę trochę wbrew sobie, co zresztą pewnie widać). Za tydzień nie będę nawet pamiętał o tym obrazie, bowiem nie było w nim absolutnie nic, nad czym chociaż na sekundę bym się zatrzynmał. 
Szkoda tylko, że Akademia za wszelką cenę stara się uzasadnić swoje wcześniejsze wybory, bowiem inaczej tych sześciu oscarowych nominacji niczym nie da się wytłumaczyć.
Dawno nie widziałem tak jałowego filmu.       

Moja ocena : 6/10 

wtorek, 1 lutego 2011

Całkowite zaćmienie / Total Eclipse (1995)

{DVD/INNE]

„Całkowite zaćmienie” na dvd to efekt kilkunastominutowego grzebania w koszu z płytami jednego z supermarketów. Czy warto było kopać? Jednym z największych plusów tego obrazu było przypomnienie mi, że były kiedyś czasy, w których Leo nie bał się wyzwań aktorskich, a także uświadomienie, że polskich twórców czasem stać na kręcenie filmów na europejskim poziomie.


Jednak skłamałbym  mówiąc, że „Całkowite zaćmienie” mi się bardzo podobało. To w gruncie rzeczy takie bezbolesne kino, które oglądasz, ale które nie absorbuje cię nawet w części. Wszystko to oglądałem zupełnie na zimno. Za mało na ekranie jest pasji, szaleństwa, nieokiełznanej młodości, aby ten film mógł fascynować. Film Holland jest jednak więcej niż przyzwoity.  Thewlis, mimo, że miejscami niemiłosiernie szarżuje, zagrał jedną z najlepszych ról w życiu i to on jest najjaśniejszą gwiazdą tej opowieści. DiCaprio  starał się jak mógł, aby wypaść dobrze, ale w co drugiej scenie wychodzi jego brak doświadczenia (przyznam jednak, że znakomicie udaje zwierzęta). Niemniej, dziś kiedy w zasadzie ciągle gra kolejne postaci w ten sam sposób, łza się w oku kręci, że kiedyś potrafił przyjąć wyzwania.

To, co mnie w filmie zainteresowało najbardziej, to wcale nie relacja głównych bohaterów (bo o tej już trochę słyszałem, trochę czytałem), a ukazana gdzieś na drugim planie walka nowego ze starym. I nie mam na myśli tylko poezji, ale także sposób życia, drogę do samorealizacji, którą uosabia  Rimbaud. Poniekąd to właśnie dlatego  Verlaine nie potrafi z niego zrezygnować. Ta młodość w zupełnie innej jakości niż dotychczas fascynuje go na tyle, że nawet mania Rimbaud, aby o wszystkim decydować (co podkreślane jest w wielu scenach) bardziej podnieca go, niż zraża. Jest on niczym powiew świeżego powietrza w dusznym mieście. Jego sposób wyrażania siebie to novum, które przyciąga i fascynuje, raniąc równocześnie.
Natomiast największą tragedią biednego Verlaine wcale nie jest miłość do młodego poety, lecz brak możności zdecydowania się na którąś z opcji, co najlepiej pokazuje chyba scena z żoną (w hotelu), gdy ta namawia go na emigrację i późniejsza sekwencja z podróżą pociągiem. Paul miał tyle szans, aby wybrać, co jest dla niego najważniejsze – nie wykorzystując żadnej z nich, został bez niczego.

Film byłby zdecydowanie lepszy, gdyby muzyka Kaczmarka nie była w każdej scenie tak przytłaczająca (a przecież udowodnił, że potrafi pisać zupełnie inaczej). Koniec końców „Całkowite zaćmienie” jest filmem dobrym, chociaż beznamiętnym. Na miejscu Holland skończyłbym obraz odrobinę wcześniej, to ostatnie spotkanie obu pisarzy jest w mojej ocenie zbędne. 



Nie sądzę, abym do filmu wrócił (przynajmniej w najbliższym czasie), jednak jako jednorazowa lektura, zwłaszcza dla tych którzy o historii obu poetów wiedzą tyle, ile podają książki w liceum (tzn. że łączyła ich burzliwa przyjaźń)  nie będzie to rozczarowujące przeżycie.

PS. Literackie spojrzenie na  tę historię, oczami  Rimbaud, można znaleźć w sumie przeciętnej (ale krótkiej!) powieści „Niepewne dni”.

Moja ocena: 7/10