środa, 25 kwietnia 2012

W.E. (2011)


Istnieje frazeologizm „jak spaść, to z dobrego konia”. Madonnie przytrafiła się taka właśnie sytuacja. Madge-reżyser jest jak osoba znająca mnóstwo pięknych słów w obcym języku, ale nie mająca opanowanych podstaw gramatyki. Nie jest więc w stanie złożyć spójnej wypowiedzi, tak jak „Królowej Popu” nie udało się wyreżyserować spójnego filmu. Stworzyła jednak dzieło ładne.   
„W.E” to obraz, w którym przeplatają się paralelicznie dwie historie: jeden z największych skandali obyczajowych XX wieku, czyli związek króla Edzia i jego ukochanej rozwódki Wallis Simpson oraz dziejąca się współcześnie opowieść o nieszczęśliwej Wally Winthrop, która jest zarówno naznaczona, jak i zafascynowana postacią księżnej Windsoru.
Wally rozpaczliwie kocha (albo wydaje jej się, że kocha) mężczyznę, który ją zdradza, rani zarówno w sposób wyrafinowany, jak i bardzo prostacki. Stworzył jej więzienie, w którym nie ma szans na rozwój, stanowienie o sobie, jednak dla otoczenie jest „tą szczęściarą”, która wyszła za wziętego i szanowanego lekarza. Nikt nie ma pojęcia (ale nie chce go mieć) o tym, że za „drzwiami sypialni” rozgrywa się dramat. Kobieta zafascynowana jest postacią, po której została nazwana. Kobietą, która wstrząsnęła światową opinią publiczną, stając się poniekąd wrogiem nr 1, kiedy odważyła się związać z brytyjskim władcą. I to właśnie ona jest główna bohaterką filmu. Zarówno madonną, jak i Wally interesuje to, co jest druga stroną medalu. Wszyscy mówią o tym, ile Edward musiał poświęcić dla ukochanej kobiety, nikt zaś się nie zastanowi nad tym, ile ona musiała z kolei poświecić dla niego. Tak samo, jak wszyscy widza sukcesy zawodowe męża Wally, nie wiedząc, że w domowym zaciszy jest tyranem i manipulantem.

Jeśli przyjrzymy się środkom warsztatowym, jakich użyła Madonna, to „W.E” robi wrażenie. Widać, że babka odrobiła lekcje i chciała pokazać, że jest ambitna. Trzeba jednak mierzyć siły na zamiary. Co z tego, że film jest ciekawie zrealizowany, skoro Madonna zupełnie nie ma wyczucia tempa oraz łady; jej film jest zarówno nużący, jak i mocno chaotyczny. Tak samo nie zawsze używa środków we właściwy sposób. Czasem zbliżenia nie są niczym umotywowane, montaż zaś miejscami (np. w scena tańca) przyprawia o palpitacje serca. „W.E.” jest też zdecydowanie za długi, już po pierwszej godzinie sprawdzałem czas co 10 minut.


Niemniej, jest tu sporo scen zrobionych ze smakiem, które zapadają w pamięć. Wizualnie film spodobał mi się, strona audio też jest wyśmienita, a to już zasługa naszego rodaka. Do tego film jest nieźle zagrany. Abbie Cornish zawsze miło mi się ogląda (swoją drogą ma ona jedne z najładniejszych oczu w biznesie), jednak tym razem gwiazdą jest niezaprzeczalnie Andrea Riseborough, która powinna dostać za tę rolę co najmniej nominację do Złotego Globu.
„W.E.” to film i ładny, i dobrze zagrany, ale też męczący. Widać, że madonna ma jakiś talent, ale nie jestem pewien czy starczy jej już życia, aby go dostatecznie wyszlifować, ale fajnie, że się stara. Wygląda jednak na to, że dalej będzie zazdrościć Cher jej Oscara, sorry M:)     

Moja ocena: 4/10

niedziela, 22 kwietnia 2012

Koniec romansu / The End of the Affair (1999)

[DVD/INNE]


Z zeszłym roku trochę interesowałem się konwertystami i wtedy po raz pierwszy więcej dowiedziałem się o Grahamie Greene. Nie jestem do niego przekonany, ale skoro Jordan zabrał się za jego książkę, to pomyślałem, że może uda się uniknąć dewocji, tworząc piękny film o wierze i miłości. I rzeczywiście, czołobitność wobec religii da się w tym filmie przełknąć, ale szansa nie została wykorzystana.

„Koniec romansu” to bardzo stylowy romans; opowieść o miłości, zdradzie i odnalezieniu w swoim życiu boga. Julianne Moore zagrała tu jedną z najlepszych swoich ról w karierze i wyglądała przepięknie. Ta aktorka stworzona jest do grania w filmach tego typu, bo właśnie występy w „Godzinach”, „Daleko od nieba” czy właśnie „Końcu romansu” są najjaśniejsze punkty w jej filmografii. Szamotanina jej bohaterki pomiędzy obowiązkiem względem boga, z którym zawarła umową, miłością do mężczyzny a poczuciem odpowiedzialności za nieszkodliwego, ale i przeraźliwie nudnego męża jest wspaniała. Przeszkadzał mi natomiast Fiennes, który zagrał bardzo podobną role do tej w „Angielskim pacjencie” i jakoś te dwie kreacje nakładały mi się na siebie.  Brawa należą się za Jordanowi za opowiedzenie tej historii z dwóch perspektyw, Sary i Maurice’a. Dopiero te dwie perspektywy tworzą całość historii i każda z nich jest ciekawa, miałem wrażenie że słucham opowieści dwóch osób na temat tego samego związku. Żadna z tych osób nie jest do końca obiektywna, żadna nie zna całości historii i dopiero łącząc dwie w całość dochodzimy do sedna.  Jak już wspomniałem, Jordan unika epatowania tematem wiary i boga, owszem są to wątki bardzo ważne do filmu, ale nie są do bólu eksponowane (chociaż scenę ze znikającym znamieniem na twarzy chłopca można by sobie darować).  Z drugiej trony nie udało mu się stworzyć delikatnej historii o wierze, a szansa była nielicha.      


Są dwie rzeczy, które musze pochwalić na sam koniec. Pierwsza to scena wybuchu bomby, cudownie sfilmowana, zapadająca w pamięć. Druga to muzyka Nymana. Facet potrafi jak nikt inny stworzyć jeden motyw przewodni, obudowując go innymi  tworzonymi w duchu minimalizmu tematami i od pierwszych dźwięków przemycić piękno swojej muzyki tak, że później nie można wyobrazić sobie filmu bez niej. „Fortepian” czy „Gattaca” nie byłyby tymi samymi filmami (a oba zaliczam do najlepszych, jakie w latach 90. powstały) bez jego muzyki, i również „Koniec romansu” nie posiadałby tego stylu, gdyby nie geniusz Brytyjczyka. Wielkie brawa. Jeżeli coś będę pamiętał z tego filmu za rok, to Moore i ilustracje dźwiękową właśnie.

Moja ocena: 7/10

Buntownik bez powodu / Rebel Without a Cause (1955)

[DVD/INNE]


Lata pięćdziesiąte to były piękne czasy. Kobiety siedziały w domu i gotowały, zamiast robić kariery, dzieci nie sprawiały kłopotów wychowawczych, murzyni znali swoje miejsce, a o gejach nikt nie słyszał, bo to wymysł nowoczesności przecież. Nawet jeśli na tym sielankowym wyobrażeniu pojawiały się jakieś skazy, to szybko je zasłaniano lub po prostu ignorowano.  „Buntownik bez powodu” był rzeczywiście jednym z tych pierwszych filmów, które pokazywał, jak daleko od ideału znajduje się amerykańskie społeczeństwo, a zwłaszcza jego młoda latorośl.
Nuda, brak perspektyw, oddalenie się od rodziców, purytańska moralność, przemoc to chleb powszedni bohaterów „Buntownika”. Każdy stara odnaleźć się w tym galimatiasie na swój sposób, i nawet jeśli podejmuje złe wybory, to wcale nie musi oznaczać, że jest złym człowiekiem. Przepaść między pokoleniami jest ogromna. Rodziców nie da się już szanować, bo w oczach dzieci albo są „mali”, albo sami swe pociechy odtrącają (mniej lub bardziej świadomie) lub nawet porzucają. Brak autorytetów wśród starszych rodzi pustkę, która próbuje się zastąpić namiastką poczucia przynależności, nawet jeśli ma się być częścią młodzieżowego gangu.


Wszyscy mają tendencje do ignorowania problemu. Czy są to rodzice, czy nauczyciele czy policja. Brak zrozumienia budzi taką frustrację, że nawet wielka tragedia nie wydaje się być zbyt wielką ceną za to, aby pękła owa bańka pozoru, która stara się dawać znaki, że wszystko jest ok w momencie, gdy nic nie jest ok.   
Problem z „Buntownikiem” polega na tym, że z dzisiejszej perspektywy jest to film zbyt oczywisty. Wszystko mamy tu powiedziane wprost, z interpretacją śpieszą nam sami bohaterowie. W chwili premiery mógł być to film obrazoburczy, dziś jednak stał się interpretacyjnie niezajmujący (ewentualnie zwolennicy gender studies znajdą coś dla siebie, np. interpretując zamianę ról płciowych rodziców głównego bohatera).

I jeszcze jedna sprawa, James Dean. Zagrał dobrze, ale nigdy nie zrozumiem dlaczego dziś jest znany bardziej od Clifta, który był i przystojniejszym facetem i o wiele ciekawszym aktorem.
Sam film ciekawy, dający do myślenia, ale w tym roku widziałem np. „Kids”, które bardziej mną wstrząsnęły pokazują obraz zagubionej młodzieży.   

Moja ocena: 7/10    

Wśród nocnej ciszy (1978)

[DVD/INNE]


Zazwyczaj narzekam, jak to nie oglądam polskich filmów, czy nie słucham muzyki tworzonej w naszym kraju, bo ich poziom, niestety, nie dorównuje nawet europejskim standardom, a gdzie nam do poziomu światowego. Dlatego tym bardziej się cieszę, że w końcu będę mógł chwalić, i bo bardzo głośno. Na „Wśród nocnej ciszy” natrafiłem dzięki cyklowi „Na skrótu”, który ukazuje się na Filmwebie. Wielkie dzięki za przypomnienie tego filmu, bowiem mamy tu do czynienia zarówno z rasowym kryminałem, jak i również wysokiej próby dramatem psychologicznym. Zaskakujące jest to, jak Chmielewskiemu udało pokazać się to, jak miłość i nienawiść w relacjach dzieko-rodzic mogą wzajemnie się przeplatać i naruszenie tego bardzo wrażliwego systemu może prowadzić do prawdziwej tragedii. W tym filmie mamy do czynienia zarówno z wielką potrzeba akceptacji, jak i poczucia wolności ze strony dziecka, co kłóci się z pruskim wzorem wychowania, który stosuje ojciec. Wzorem bardzo kontrowersyjnym z dzisiejszej perspektywy, ale wcale nie wykluczającym miłości do dziecka. Reakcja syna na zakazy ojca jest tym silniejsza, że dotyczą one spotkań z bernardem, a chłopców (przynajmniej ze strony Wiktora) łączy chyba coś więcej niż tylko przyjaźń.  

Bardzo spodobało mi się to, że Chmielewski ładnie zachował balans między wątkiem kryminalnym, a opowieścią o rodzinnym cichym dramacie, który nie wali nam po oczach nachalnością. Zaliwski stworzył świetną kreację opętanego obsesją sprawiedliwością policjanta-ojca, który  mimo chęci nie potrafi porozumieć się z synem, jest twardy i wręcz arogancki, co nie oznacza braku uczuć (piękna scena, w której mężczyzna próbuje dotknąć włosów syna, kiedy ten ogląda zdjęcia statków). Udaje mu się zdobyć szacunek i podziw współpracowników, przegrywa jednak syna. Aparycja Bończyka z kolei sprawdza, ze jest chyba najlepiej predysponowanym polskim aktorem do grania wszelkiego rodzaju szumowin, dlatego też i w tym przypadku sprawia się znakomicie. Świetnym pomysłem jest również ukazanie całej tragedii na tle świąt Bożego Narodzenia, czasu, który kojarzy się z wybaczaniem win, pojednaniem, i radością Film ma świetny klimat (mroczne zdjęcia) i w zasadzie tylko niedociągnięcia strony technicznej czasem nieco dawały się we znaki (zwłaszcza fatalny miejscami dźwięk, chyba główny problem techniczny wszystkich polskich filmów).

Poza tym, seans uważam za niezwykle udany. Film to znakomite połączenie mrocznej opowieści o seryjnych zabójstwach dzieci ze skromnym, ale bardzo mocnym, wątkiem psychologicznym dotyczącym relacji rodziców z dziećmi. Moim zdaniem to jeden z najlepszych polskich filmów.

Moja ocena: 9/10    

niedziela, 15 kwietnia 2012

Oto jest głowa zdrajcy / A Man for All Seasons (1966)

[DVD/INNE]


Najsłynniejszym filmem Zinnemanna jest z pewnością „Stąd do wieczności”, najbardziej cenionym przez krytyków zaś właśnie „Oto jest głowa zdrajcy”. Na oba spadł deszcz Oscarów i oba są filmami bardzo podobnymi. Opowiadają o konfrontacji jednostki, która posiada silne zakorzenione ideały i nie idzie w tej kwestii na kompromisy z ogółem, konformistycznym, ordynarnym i wściekłym tym bardziej, że ta jednostka tym swoją postawa tym bardziej podkreśla sprzedajność molarności mas.

W tamtym filmie buntownikiem był szeregowy Prewitt, tutaj zaś sam Tomasz Morus. W obu przypadkach cena za trwanie przy własnych ideałach będzie bardzo wysoka, ale nie tak ciążąca, jak sprzedanie w siebie. Jeśli mam  być szczery to ten konflikt sumień o wiele ciekawiej wyszedł reżyserowi we wcześniejszym filmie. „Oto jest głowa zdrajcy” jest filmem emocjonalnie kalekim. To bardziej traktat o sumieniu niż film z bohaterami z krwi i kości. Wszystko jest tu strasznie statyczne, jakby Zinnemann bal się, że chociaż odrobina dynamizmu zniszczy film. Oglądając „Stąd do wieczności” nawet dziś bez problemu można wyczuć wątpliwości, przeciwstawne uczucia, które szarpią Prewittem  (ale to również zasługa genialnej roli Montgomery’ego Clifta, który moim zdaniem był jednym z najlepszych aktorów swoich czasów).



W filmie o Morusie nie uświadczymy prawdziwej psychomachii. Tak naprawdę w kwestii ideologicznej bohater nie ma godnego przeciwnika, kusiciela. Cromwellowi zależy tylko na tym, aby pozbyć się przeciwnika i zaskarbić wdzięczność króla, nie mamy zatem pojedynku na argumenty, bowiem Morus od początku ma być ścięty, a nie przekonany do złożenia przysięgi. Zresztą postać samego „świętego” pokazana została jednowymiarowo i wybiórczo, o wiele ciekawiej pokazano go nawet w „Tudorach”, gdzie był on z jednej strony myślicielem i humanistą, z drugiej zaś religijnym fanatykiem, który palił innowierców na stosie w imię jedynie słusznej religii katolickiej.   

„Oto jest głowa zdrajcy” to jeden tych filmów, który (poza aktorstwem) nie wytrzymał próby czasu. Całe szczęście, że Zinnemann był naprawdę dobrym twórcą i zostawił po sobie „W samo południe” czy „Stąd do wieczności” (moim zdaniem jego najlepszy film).  Film o Morusie ciekawie prezentować się może już chyba tylko na kartach filmowych encyklopedii.

Moja ocena: 6/10          

Krew z krwi / Summer's Blood (2009)

[DVD/INNE]


Kolejny film, po który sięgnąłem tylko ze względu na Mooney’a. Tu na szczęście jest na ekranie prawie cały czas i cale szczęście, jego obecność to jedyna osłoda i bez niej nie zniósłbym tej szmiry. W tej produkcji wszystko jest tanie: od chaotycznego montażu począwszy, na głupich dialogach skończywszy. Fabuła jest naprawdę durna, chociaż w samym pomyśle znalazło się kilka rzeczy fajnych. Przede wszystkim sama popieprzona rodzinka: syn sypia z matką, więzi w piwnicy dziewczyny, które w końcu umierają. Ojciec to sadysta i gwałciciel, a matka przymyka na wszystko oko. Ten obrazek – w połączeniu z odrobiną czarnego humoru – można by całkiem nieźle wykorzystać. Ciekawie ogląda się również główną bohaterkę, porwana, zmuszana (?) do seksu i więziona przez chłopaka, który okazuje się jej przyrodnim bratem, czasem sprawia wrażenie, jakby sama nie wiedziała, czy naprawdę chce się z więzienia wydostać (cześć okazji do ucieczki wykorzystuje, inne nie). Gdyby ktoś spędził kilkanaście dni nad scenariuszem i dał go w miarę dobremu rzemieślnikowi, wyszedłby z tego całkiem ciekawy film. A tak mamy szmirę, od której mogą boleć zęby.

Peter Mooney


A sam Peter jest przepiękny i gra nie najgorzej, chociaż sporo pracy przed nim, jeśli chce zapadać w pamięci widzów czymś więcej niż tylko śliczna twarzą. Zadatki ma, niech zatem mądrze wybiera role, a może jeszcze się przebije. Oby nie poszedł drogą Ashley Greene (głównej bohaterki), która tez jest ładna, ale ugrzęzła w „Zmierzchu” (chociaż może to i dobrze, bo jej gra na pierwszym planie pozostawia naprawdę wiele do życzenia).          

Moja ocena: 3/10

Harriet szpieguje – wojna blogów / Harriet the Spy: Blog Wars (2010)

[DVD/INNE]


Po ten film sięgnąłem tylko z jednego powodu, chciałem zobaczyć coś z cudnym Peterem Mooney’em. No i obejrzałem, w całym filmie aktor pojawia się na ekranie przez mniej więcej 15-20 sekund. Ale mimo to nie żałuję, że tę telewizyjna produkcyjkę Disney’a obejrzałem. Film jest czymś w rodzaju popłuczyn po „Wrednych dziewczynach”, które wbrew pozorom były filmem nie tylko zabawnym, ale i całkiem mądrym. Mamy więc dziewczynę, która nie chce wpasować się w ogólny nurt popularnych dzieciaków do czasu, kiedy smakuje jak to jest być na szkolnym świeczniku. Detronizuje dotychczasowa gwiazdę, jednocześnie bardzo upodabniając się do niej, tak że jej  przyjaciółka mówi: „jest jedna rzecz gorsza od bycia Marion Hawthorne, pragnienie bycia nią”. Bohaterka w imię popularności kłamie, manipuluje, traci przyjaciół. Całość oczywiście w tanim telewizyjnym stylu bajeczek dla dzieciakow. Ale jest jedna rzecz, która mówi wiele o zmianach, jakie zaszły w społeczeństwie. Jeszcze kilka lat temu w filmie pojawiłaby się scena, w której bohaterka przeprasza za wszystkie kłamstwa, jednocześnie przyznając się do nich  ect. Natomiast tutaj takiej sceny nie ma. Kłamstwa pomagają odnieść dziewczynie sukces, szersze grono ludzi się o nich nie dowiaduje, czyli wszystko jest ok. Bardzo cyniczne, ale w sumie prawdziwe i za to (jak również za niezłe podsumowanie i wyśmianie wszystkich młodzieżowych produkcji jak "Zmierzch", które w pewnym momencie stają się marką, która ma być tylko i wyłącznie dojną krową)  filmik dostał aż 4 gwiazdki.        

Moja ocena: 4/10

środa, 11 kwietnia 2012

Tajemnica klasztoru Marii Magdaleny / Agnes of God (1985)

[DVD/INNE]


Raczej średnio przepadam za adaptacjami filmowymi sztuk teatralnych. Zazwyczaj twórcom nie udaje się „wywietrzyć” materiału z teatralnych naleciałości i to, co jest siłą na deskach teatralnych, na srebrnym ekranie okazuje się słabością. Na szczęście „Tajemnica klasztoru Marii Magdaleny” aż tak mocno teatrem nie trąci. Jewison zabrał się za temat kontrowersyjny, a mnie osobiście szczególnie interesujący. Otóż pewnej nocy w klasztorze żeńskim zakonnica powija dziecko, które następnie zostaje zabite. Nikt nie jest zainteresowany ciąganiem oskarżonej po sądach, dlatego na miejsce zbrodni wysłana zostaje psychiatra, która ma zbadać poczytalność oskarżonej.

W filmie prym wiodę trzy postaci kobiece: siostra przełożona, oskarżona o zabronię siostra Agnes i grana przez Fondę biegła Livingstone. Trzy zupełnie różne postaci, razem tworzące niezwykle ciekawy miks postaw światopoglądowych. Agnes wydaje się wręcz niewiarygodnie naiwna, czysta jak powiedziałby zapewne ktoś posługujący się słownictwem kościelnym. Zdaje się nie mieć najmniejszego pojęcia o sprawach doczesnych jak chociażby seks, czy w ogóle świat poza klasztornymi murami.  Jedyne, co interesuje tę pełną prostoty, śliczną dziewczynę (bo słowo „kobieta” zupełnie do niej nie pasuje) to Bóg. A jednak, to ją znaleziono z martwym dzieckiem w rękach. To ona była w ciąży w klasztorze, w którym jedynym mężczyzną jest zniedołężniały ksiądz przybywający by spowiadać mniszki. Czyn zupełnie nie pasuje do osoby. Co tak naprawdę się wydarzyło w tym odciętym od świata miejscu? Margaret Livingstone stara się tego dowiedzieć. Początkowo myśli zapewne, że będzie to prosta sprawa, ale jedna z tych, których nie chce przyjąć, bo są  wrzodem na tyłku. Z czasem wciąga się w tę zagadkę o wiele bardziej niż sama by przypuszczała. Zachowując się bardziej jak detektyw, a nie lekarz, znajdzie się blisko pytań i problemów, przed którymi uciekała cale życie. Kościół i religia odznaczyły swe piętno również na jej historii. I w końcu sama siostra przełożona. Twarda, szorstka kobieta, który skrywa wiele sekretów. Poświęciła swoje życie Bogu, ale czy ze szlachetnych pobudek, czy jednak klasztor był dla niej ucieczka od wcześniejszego życia. Czy matka przełożona tak bardzo różni się od pani Livingstone? Też ma swoje wątpliwości, a młoda Agnes traktuje nieco przedmiotowo, jako środek cementujący jej wiarę, cud, który położy kres pytaniom.



„Tajemnica klasztoru Marii Magdaleny” to popis aktorstwa tercetu Fonda – Bancroft - Tilly. Dwie ostatnie były nominowane do Oscara za te role, bardzo słusznie. Meg Tilly miała najtrudniejsze zadanie i wybrnęła z niego w wielkim stylu, a dwie koleżanki jeśli jej ustępują, to tylko w niewielkim stopniu. Znakomita jest również muzyka Georgesa Delerue.

Mam jednak wrażenie, że ta historia stwarzała większe pole do popisu. Jewison świetnie prowadzi aktorów, ale gdyby ciekawiej żonglował niuansami, dawał więcej mylnych tropów i przede wszystkim bard ziej przyłożył się do realizacji, to zrobiłby kino wielkie. Nie zmienia to faktu, że i tak zrobił ciekawe, wciągające kino. Film ma plusa także za to, że nie daje ostatecznie odpowiedzi na wszystkie pytania i kilka humorystycznych scen.

Moja ocena: 8/10

piątek, 6 kwietnia 2012

17 Again (2009)

[DVD/INNE]


Jeśli nie wiesz, jak zrobić wrażenie na dziewczynie, to zapisz się na wieczorny kurs elfickiego. Taki pomysł podsuwają twórcy „17 Again”, filmu o dziwno całkiem fajnego. Chyba dobrze zrobiłem, że najpierw obejrzałem inny film z Efronem, czyli „Charlie St. Cloud”. Tamten film, chociaż akcja działa się w niezwykle malowniczej scenerii i w baśniowym klimacie, był dziełem słabym (dostał ocenę 4). Tymczasem „17 Again” w swojej klasie jest nawet niezłą propozycją. Sporo tu scen zabawnych, zazwyczaj dzięki bohaterowi Lennona – od jego niezwykłego mieszkania po bezowocne (do czasu) próby zdobycia serca dyrektorki szkoły – dodanie tej postaci było strzałem w dziesiątkę (niezłe są też trzy puszczalskie dziewczyny, które chcą zaliczyć Mike'a). Co prawda nie jest to tak fajna zabawa jak chociaż „Zakręcony piątek”, ale „17 Again” to nie najgorsza propozycja na niedzielny wieczór.

Moja ocena: 6/10   

Intacto (2001)

[DVD/INNE]


Kolejny w ostatnim czasie, po chociażby „In Time”, film, który ma kapitalny pomysł, ale jego realizacja już pozostawia wiele do życzenia. „Intacto” miał wspaniały potencjał, by stać się jednym z najlepszych thrillerów hiszpańskich ever.  Co praktycznie nigdy się nie zdarza w amerykańskich produkcjach tego typu, reżyser nie skupia się tylko na akcji, ale stara się zarysować nam portrety psychologiczne bohaterów. Postaci są ciekawe, ale nie wyciśnięto z nich nawet 50% ich potencjału, a z takimi aktorami jak von Sydow czy Sbaraglia była szans na świetne kino. Koniec końców, dostajemy porządnie skrojony film, który nie nuży, ale też nie wbija w fotel. Szkoda pomysłu. Polecam jednak, bo i tak jest to jeden z lepszych filmów gatunku, jakie w ostatnich miesiącach widziałem. 

Moja ocena: 6/10

Pod słońcem Toskanii / Under the Tuscan Sun (2003)

[DVD/INNE]


Wells tworząc ten film zebrała chyba wszystkie amerykańskie stereotypy dotyczące Włoch, jako krainy winem i przystojnymi mężczyznami płynącej. Ja dwa razy odwiedzałem Italię i poznałem ją od strony, jakiej raczej w przewodnikach nie uświadczymy, co wcale nie zmniejszyło mojej miłości do tego kraju, gdzie wrócę na pewno jeszcze nie raz. „Pod słońcem Toskanii” jest zatem jak kremówka -  z daleka wydaje się pyszna i chcemy ją zjeść, ale już w Polowie konsumpcji zaczyna nas mdlić. W tym filmie – mimo nieciekawej sytuacji wyjściowej – jest tyle cukru, że nawet najbardziej odpornych od czasu do czasu powinno to uwierać. „Pod słońcem Toskanii’ to bajka pełna gębą i podejrzewam, że niejedna rozwódka po obejrzeniu tego filmu od razu wykupiła wczasy w Toskanii. Od dziwo, film jednak ogląda się znośnie, nawet mimo debilnego wątku Pawła i jego włoskiej dziuni. Obraz ma swój urok, kilka zabawnych scen i nawiązania do filmów samego Felliniego, a to wystarczy, żeby amerykańska komedia romantyczna (chociaż może bardziej obyczajowa?) dała się przełknąć. No i na dodatek niezła Diana Lane też umila seans. Chociaż jak znów najdzie mnie ochota na cos we włoskich klimatach to po prostu włączę sobie zdjęcia z prywatnych zbiorów.

Moja ocena: 5/10

Hanna (2011)

[DVD/INNY]


O matko, co za kretyński film. Może nie jest to jeszcze poziom zidiocenia, jakim raczeni byliśmy w „Salt”, ale i tak co chwila łapałem się za głowę. Wright, jako reżyser, zaliczył przy okazji tego dzieła swój najlepszy film. Forma, w jaką oplótł opowieść o nastoletniej maszynie do zabijania, roni wrażenie. Montaż i dobór muzyki to pierwsza klasa. W przeciwieństwie do swoich innych filmów, Wright w końcu był w stanie utrzymać film w jednostajnym tempie, stworzył obraz równy, czego nie mogę powiedzieć o innych jego dziełach.  Do tego dochodzi świetne aktorstwo. Blanchett jest jedną z nielicznych osób, które mogą chodzić przez cały film z jedną miną, a widz i tak jest zahipnotyzowany (chociaż szkoda, że użyła tu niemalże tych samych środków, co w ostatniej części „Indiany Jonesa”). Byłem pewien, że Ronan po „Pokucie” zaginie. A tu proszę, dziewczyna ciągle unosi się na powierzchni i to w naprawdę dobrym stylu. Miała dobrą kreację w „Nostalgii anioła”, a teraz tutaj. Czyli wydaje się, że wszystko ładnie i pięknie. 

No prawie, trzeba tylko podczas filmu wyłączyć myślenie. W filmie roi się od scen idiotycznych, podczas których początkowo się śmiałem niczym na dobrej komedii, a później już tylko z niedowierzaniem kręciłem głową. To ja już wolę, jak Wright robi filmy nierówne, ale zmuszające do myślenia i zostające ze mną na cale tygodnie, a tak było z „Pokutą”. Przez chwilę pomyślałem sobie, może po prostu nie jestem w targecie. Ale zaraz później przypomniałem sobie, że trylogię o Bournie śledziłem prawie z wypiekami na twarzy.   

Moja ocena: 6/10 

środa, 4 kwietnia 2012

¥ Atlas Śródziemia

[KSIĄŻKA]


*Atlas Śródziemia* ~ Karen Wynn Fonstad ~
Tytuł oryginału: The Atlas of Middle-Earth
Stron: 210 przekład: Tadeusz A. Olszański
Wydawnictwo: Amber (2007)




Atlas zacząłem przeglądać już w zeszłym roku (a kupiłem go chyba w 2009), skończyłem zaś kilka dni temu. Pierwsze, co trzeba podkreślić przy - nawet tak króciutkim omawianiu tej pozycji jak moje -  to ogrom pracy, jaki włożyć autorka musiała w skomponowanie tej książki. Ja należę do osób, które nie grzeszą wyobraźnia przestrzenną, a czytanie przeze mnie mapy na wycieczkach kończy się zazwyczaj wielogodzinnym błądzeniem. Dlatego tez atlas ów jest wręcz nieocenioną pozycją dla osób mi podobnych:) Na napisanie takiego dzieła składa się nie tylko wiedza geograficzno-kartograficzna, ale przede wszystkim bardzo dokładna znajomość tekstów i rysunków Tolkiena -  do wielu z nich polski czytelnik nie ma dostępu (bo „Historii Śródziemna” chyba jeszcze długo nie uświadczymy w naszym języku w całości). Oczywiście trzeba pamiętać, że czasem autorka musiała podjąć arbitralne decyzje (może się więc mylić, co do zamysłów Tolkiena), dlatego dobrze traktować ten atlas bardziej jako uporządkowanie wskazówek.

Mam jedną uwagę co do map w atlasie – czasem są one bardzo mało czytelne, np. mapy specjalistyczne na końcu książki. Czasem wypadałoby zastosować wkładki niż upychać mapę na dwóch stronach, przez co tez traci na czytelności. Niemniej, jestem pewien, że teraz każdej lekturze Tolkiena towarzyszył już będzie ten atlas, który nie tylko jest świetnym przewodnikiem, ale jeszcze raz pokazuje jak kompleksową, niesamowitą wręcz wizję miał autor odnośnie swego świata, jak bardzo starał się dopracować detale i  stworzyć świat, w którym subkreacja przenikałaby każdą jego sferę.

Moja ocena: *****/6

Niewygodna prawda / An Inconvenient Truth (2006)

[DVD/INNE]


„Niewiarygodna prawda” to dokument opowiadający o jednym z najbardziej kluczowych problemów, który stoi przez ludzkością. Jak dla mnie ma jednak dwie zasadnicze wady: po pierwsze nie dowiedziałem się z niego praktycznie niczego nowego, po drugie film zamienia się w The Al Gore Show – pokazując równocześnie, że kiedy kariera polityczna zwalnia, trzeba znaleźć sobie inne źródło dochodów. Na pewno nie nudziłem się na tym filmie, ale Akademia w poprzedniej dekadzie ciekawsze dokumenty nagradzała i mam wrażenie, że film dostał nagrodę bardziej za tematykę. Ta, owszem, jest ważna, ale żeby zaraz Oscar? Niemniej, w szkołach takie filmy powinny być puszczane na lekcjach, bowiem sam wykład pana Gore’a nie jest zły, te wszystkie wykresy bardzo fajnie ilustrują zagadnienia i dla dzieciaki więcej z tego wyniosą niż z rozdziału w podręczniku.       

Moja ocena: 6+/10

Półtoraroczny Patryk / Patrik 1,5 (2008)

[DVD/INNE]


W końcu udało mi się zobaczyć coś Skandynawskiego i musze przyznać, że to całkiem udany powrót do tego kina. „Półtoraroczny Patryk” to film niesamowicie ciepły, pełen nienachlanego, delikatnego humoru. Bohaterowie (poza Svenem, który mnie denerwował) bardzo szybko włamują się do serca widza i cały czas kibicuje się im, aby wszystkie problemy, z którymi musza się zmierzyć rozwiązały się w sposób dla nich jak  najkorzystniejszy.  Miejscami film ma wręcz baśniowy klimat, chociaż bohaterom przychodzi zmierzyć się z bardzo ludzkimi problemami. Zakończenie filmu ma w sobie, jak na mój gust, trochę za dużo cukru, ale i tak jestem pewien, że Amerykanie zrobiliby z tematu tendencyjną, pozbawioną uroku opowiastkę. Szewdzi natomiast bardzo zgrabnie do tematu się zabrali i zrobili zwyczajnie porządne, angażujące uczuciowo i zabawne kino.
Moja ocena: 7/10

Skowyt / Howl (2010)

[DVD/INNE]


W pewnym momencie filmu, jeden z ekspertów mówi, że nie można przetłumaczyć poezji na prozę. Twórcy strzelili sobie zatem małego samobója tą sceną, bowiem w pewnej mierze właśnie to próbują zrobić.  Centralnym punktem konstrukcji uczyniono słynny wiersza Ginsberga i posługując się niemalże klasyczną filologiczną metodą  próbują go przełożyć na język filmowy. Mamy zatem i poznanie tekstu (zarówno recytacja Franco, jak i fragmenty przytaczane w sądzie (mamy próbę analizy, interpretacji i wartościowania. Dla kogoś, kto takimi rzeczami zajmował się przez kilka lat studiów, „Skowyt” jest wręcz  powrotem do pierwszych miesięcy studiowania. Dla przeciętnego  widza ten film może być rzeczywiście ciekawy. Mam nadzieje, że nie zadrę za bardzo nosa mówiąc, że bez zająknięcia mógłbym wymienić nazwiska 10 osób ode mnie z roku, które poradziłyby sobie lepiej od twórców tego filmu w analizie i interpretacji tego wiersza od twórców, którzy wszystko robią bardzo podręcznikowo i sztampowo, a jednocześnie praktycznie nie przebijają się pod powierzchnię oczywistości i odczytań „kanonicznych”.

Słabiej oceniłbym „Skowyt”, gdyby nie forma. Tak naprawdę ja chciałbym zobaczyć ten film, jako animowaną krótkometrażówkę z recytacją Franco. Partie animowane zaciekawiły mnie najbardziej. W ogóle film prezentuje różne stylistyki (chociaż przejście między nimi bywa toporne), zdaję sobie sprawę, że chciano maksymalnie uatrakcyjnić ten film dla widza. „Skowyt” ostatecznie nie jest ani biografia, ani filmową genezą czy próbą tłumaczenia poezji, ale swoistym miksem tego wszystkiego. I tylko za stanowcze opowiedzenie się twórców za swoją wizją stawiam stosunkowo wysoka notę.



Moja ocena: 7-/10

Sobowtór diabła / The Devil's Double (2011)

[DVD/INNE]


Nigdy za bardzo nie wierzyłem, że Dominic Cooper poza wyglądam ma cokolwiek do zaprezentowania. „Sobowtór diabła” powstał chyba po to, aby mnie z błędu wyprowadzić. 



Po tym, co działo się na świecie ostatnimi czasu możemy spodziewać się coraz większej ilości filmów, których tematyka będą zarówno sami dyktatorzy, jak i ich otoczenie. Tamahori wziął sobie na warsztat barwne życie syna Husseina. Jego dzieło wygląda zrobione jest jednak w ten sposób, aby broń boże nie zniuansować chociażby odrobinę bohaterów. Ci kreśleni są grubą kreską, stając się nieznośnie jednoznaczni (jakieś tam próby są czynione, aby temu zaradzić, ale porzucano je niemal natychmiast). Niestety, bo Cooper w podwójnej roli syna dyktatora i jego sobowtóra spisuje się naprawdę dobrze. 



W pewnym momencie reżyser nie mógł także oprzeć się pokusie i film niebezpiecznie zbacza w stronę taniej akcji. Szkoda. W sumie ciekawy pomysł na film i dobra gra aktorska Coopera to trochę za mało, abym się nie nudził.    

Moja ocena: 5/10