poniedziałek, 21 lutego 2011

Jak zostać królem / King's Speech (2010)

[KINO]

Moja druga w tym roku wizyta w kinie okazała się być znacznie bardziej satysfakcjonująca aniżeli pierwsza. O ile „Czarnego łabędzia” trudno rozpatrywać mi inaczej niż w kategoriach rozczarowania, to „Jak zostać królem” trudno by do tego zbioru zaliczyć. Obraz Hoopera prawie idealnie wpasował się w moje oczekiwania, a nawet okazał się sporo zabawniejszy niż przypuszczałem.



Tegoroczny Oscarowy faworyt niczym nie zaskakuje. To w gruncie rzeczy bardzo klasyczna w sferze technicznej opowieść o człowieku, który nie potrafi wyrazić siebie. Przyczyn tego jest wiele: niania, która znęcała się nad chłopcem, zbyt surowy ojciec, który nie pomagał młodzieńcowi  na wydobycie swojego własnego głosu, starszy brat; zarówno ukochany towarzysz, jak i budzący dyskomfort konkurent. To, i wiele innych czynników sprawiło, że mimo iż mężczyzna jest już zbudowany wewnętrznie nie potrafi wyrazić tego światu. Jest jak studnia, z której nikt nie może czerpać, jak owoc, którego nikt nie może posmakować. A przynajmniej dane to jest tylko najwytrwalszym (vide żona przyszłego króla). Co pomoże Albertowi w staniu się królem z krwi i kości,  człowiekiem potrafiącym objawić swoje „ja” światu? Przyjaźń! I to wcale nie łatwa przyjaźń (za to bardzo stymulująca obu bohaterów).

Tak jak wcześniej wspomniałem, „Jak zostać królem”  nie rozczaruje nikogo, kto wymagać będzie od filmu klasycznej brytyjskiej produkcji kostiumowej. Świetne zdjęcia, montaż, scenariusz – cała techniczna sfera filmu to brytyjskie standardy na wysokim poziomie. Brawa dla scenarzystów, którzy potrafili opowiedzieć historię bez nudzenia, za to z dużą dozą humoru (zastanawia mnie tylko, dlaczego u obecnych na seansie największe salwy śmiechu wywołało słowo „cycki”), nawet jeśli nie uniknęli kilku schemtów. Jeszcze większe brawa za umiar, którego ze świecą szukać w produkcjach made in Hollywood. Jest tu bowiem i patos (ale znośny), i wzruszenia (ale nie tanie), jak i również porcja wysokiej próby aktorstwa bez zbędnego szarżowania (Firth). Praktycznie tylko Carter zostaje trochę w tyle, ale w jej przypadku scenariusz nieco ograniczał jej umiejętności aktorskie (za co jednak ta nominacja do od Oscara za rolę drugoplanową?).



Mnie „Jak zostać królem” niczym nie zaskoczyło, ani niczym nie rozczarowało. Spędziłem dwie godziny w kinie, w doborowym towarzystwie, podczas których śmiałem się i nie uniknąłem kilku chwil refleksji (na szczęście!). O ile więc ktoś nie ustawi obrazowi Hoopera zbyt wysokiej poprzeczki (czasem te wszystkie nagrody bardziej przeszkadzają, aniżeli pomagają), to obraz na pewno nie zawiedzie.      

PS. Podejrzewam, że u wszystkich logopedów i wielbicieli teorii języka obraz zyska plusa.
PPS. i oby mój ulubiony Rush dostał w końcu drugiego Oscara na którego zasłużył już dawno.

Moja ocena: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz