„Ostatnia miłość na Ziemi” to dowód na to, że kiedy reżyser stara się za mocno, może zepsuć naprawdę niezły pomysł na film. W obrazie tym przedstawiono alternatywną wizję Apokalipsy. Zamiast meteoru uderzającego w nasza planetę czy kolejnej epoki lodowcowej na niszczyciela naszej cywilizacji wybrano nieznanego wirusa, który wpływa na ludzkie emocje i zmysły. Człowiek pozbawiany zostaje po kolei głównych narzędzi służących mu do poznawania świata. W przeciwieństwie do chociażby niedawnego filmu „Cantagion”, tutaj twórcom udało się ukazać jednostkę w obliczu takiej katastrofy, i uczyniono to w sposób przekonujący, nie pozbawiając obrazu jednocześnie szerszej perspektywy. Green i McGregor tworzą niezły duet, chociaż oboje grają trochę nierówno i wtórnie względem swych poprzednich kreacji.
Problemy zaczynają się w momencie, kiedy mamy chociażby wstawki narratora, które wyglądają, jakby były jakąś reklamą. Nie dość, że psują klimat filmu, to jeszcze katują nas muzyką – samą w sobie niezłą – ale użytą w ten sposób można stosować jako środek wymiotny. Niestety, im bliżej końca, tym więcej takich scen, także mimo iż film długi nie jest, to co chwile spoglądałem na zegarek. Poza tym, o ile historia pary - Michaela i Susan – wypada nieźle, to można by zdecydowanie dopracować historie ich jako osobnych postaci.
„Ostatnią miłość na Ziemi” chętnie przeczytałbym w formie opowiadania. Film ma miejscami znamiona grafomanii reżysera, która strasznie mnie odrzucała, z drugiej strony nie brak tu scen naprawdę udanych i klimatycznych. „Mlody Adam” podobał mi się zdecydowanie bardziej.
Moja ocena: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz