Od czasu do czasu człowiek musi sobie przypomnieć, dlaczego omija polskie kino szerokim łukiem. „Kochankowie z Marony” nie należą do moich ulubionych opowiadań Iwaszkiewicza, chociaż z pewnością jest to jeden z najciekawszych przykładów trójkątu (a raczej czworokątu) miłosnego w polskiej prozie drugiej połowy wieku XX. Pomijając fakt, iż Iwaszkiewicz przedstawił w tym dziele jeden z najbardziej trudnych i intymnych momentów swojego życia.
Cywińska niestety nie dała rady. To, co najlepszego można powiedzieć o jej filmie, to to, że ma świetne zdjęcia. Na plus reżyserce trzeba zapisać, że nie pozbawiła filmu fundamentalnego wątku homoerotycznego, bowiem uczucie Janka i Arka ma ogromny wpływ na fabułę i uczucia bohaterów, tłumacząc wiele ich zachowań. Reżyserka bardzo delikatnie zarysowuje ten wątek (dla niektórych pewnie zbyt delikatnie, ale akurat w tym filmie taka decyzje uważam za rozsądną). Troje głównych bohaterów gra nieźle. Stenka niestety przesadza i jej kreacja „śmierdzi” teatrem na odległość.
Nieźle zagrane postaci ratują ten film przed klęską, bowiem reżyserka przegrywa każdą batalię o uczucia w tym filmie, przez co tworzy film emocjonalnie pusty. Praktycznie nie wychodzi jej żadna scena z cała trójką głównych postaci. Czasem jednym gestem psuje siłę poszczególnych scen. Do tego za muzykę powinna dostać rok więzienia; moje uszy krwawiły słuchając ilustracji – nie dlatego, że jest to muzyka zła, tylko z tego powodu, że zupełnie nie pasuje do tego filmu. Zastanawia mnie też, czy kiedyś doczekam się dobrze udźwiękowionego polskiego filmu.
Szkoda aktorów, operatora i materiału na ten film.
Moja ocena: 5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz