Michał Walkiewicz napisał w swojej recenzji tego filmu, że mało jest w nim Scorsesego. Ja zgodzić się z tym nie mogę. Reżyser pozostaje bowiem najbardziej wierny samemu sobie, a raczej tej części siebie, która jest lubiącym przydługie opowieści narratorem-bajarzem. Opowieść o Hugonie przedstawia nam w ten sam sposób, w który opowiadał o tożsamości Nowego Jorku czy ekscentrycznym milionerze-lotniku. Owszem, akcenty zostają miejscami inaczej rozłożone, sama opowieść jednak niewiele na tym zyskuje. Scorsese jest niewolnikiem własnego stylu, przez co "Hugon" dużo traci.
Jednak tym, co mnie przeszkadzało najmocniej jest to, że reżyser jeszcze bardziej niż samemu sobie, zawierzył technice. Scenografia i efekty specjalne miejscami zapierają dech, zdjęcia dopieszczone są do granic możliwości. Scorsese zrobił bodajże najbardziej efektowny film w swojej karierze. Jednak podobnie jak naprawiany przez Hugona robot, sam film poza genialna konstrukcją pełną trybików nie posiada duszy, a filmowa magia sprawia wrażenie spreparowanej, niczym trup z kostnicy, który został po mistrzowsku przypudrowany. Brzmi to nieco banalnie, ale tak właśnie czułem się oglądając „Hugona”. Scorsese zafundował nam ładną, nostalgiczną podróż w czasie, sprytnie maskując bezduszność swego dzieła.
Moja ocena: 7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz