Ha! „Lakier do włosów” to istny fajerwerk pozytywnej energii, zdecydowanie jeden z tych filmów, do których można wracać często niezależnie od pory roku, czy samopoczucia. John Travolta po raz pierwszy w życiu rozwalił mnie doszczętnie. Wystarczyło tylko na niego spojrzeć i już wybuchałem niepochamowanym śmiechem. Michelle Pfeiffer idealnie nadaje się do roli suk, czego ten film jest idealnym przykładem.
Nie będę owijał w bawełnę, ja kupiłem „Lakier do włosów” z całym dobrodziejstwem inwentarza: cudowną, kiczowatą otoczką, nachalną lekcją tolerancji i równości, nawet z Zackiem Efronem. Jedynym minusem jest dla mnie to, że piosenki – owszem – wpadają jednym uchem, ale nie zagrzewają na dłużej miejsca w pamięci. Podczas każdej sceny muzycznej sam podśpiewywałem i tupałem nogą w rytm piosenek, jednak już następnego dnia po projekcji miałem trudności z odtworzeniem więcej niż dwóch piosenek. Jeszcze rola Amandy Bynes mogłaby być bardziej rozbudowana, bo akurat w takim kinie ta aktorks jest całkiem dobra. Fajne było natomiast to, że James Marsden (podobnie jak w "Zaczarownej") kpi trochę sam z siebie.
Nie zmienia to faktu, że w swojej kategorii jest to jeden z lepszych filmów ostatnich lat. Uroczy, naiwny, kiczowaty i pełen radości, czyli wszystko ma na swoim miejscu. Teraz już tylko zostaje mi polować na wersję z 1988 roku^^
Jeżeli ktoś szuka energetycznej bomby o właściwościach poprawiających nastrój, to niech pędzi po ten film. Warto.
Moja ocena: 7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz