środa, 25 kwietnia 2012

W.E. (2011)


Istnieje frazeologizm „jak spaść, to z dobrego konia”. Madonnie przytrafiła się taka właśnie sytuacja. Madge-reżyser jest jak osoba znająca mnóstwo pięknych słów w obcym języku, ale nie mająca opanowanych podstaw gramatyki. Nie jest więc w stanie złożyć spójnej wypowiedzi, tak jak „Królowej Popu” nie udało się wyreżyserować spójnego filmu. Stworzyła jednak dzieło ładne.   
„W.E” to obraz, w którym przeplatają się paralelicznie dwie historie: jeden z największych skandali obyczajowych XX wieku, czyli związek króla Edzia i jego ukochanej rozwódki Wallis Simpson oraz dziejąca się współcześnie opowieść o nieszczęśliwej Wally Winthrop, która jest zarówno naznaczona, jak i zafascynowana postacią księżnej Windsoru.
Wally rozpaczliwie kocha (albo wydaje jej się, że kocha) mężczyznę, który ją zdradza, rani zarówno w sposób wyrafinowany, jak i bardzo prostacki. Stworzył jej więzienie, w którym nie ma szans na rozwój, stanowienie o sobie, jednak dla otoczenie jest „tą szczęściarą”, która wyszła za wziętego i szanowanego lekarza. Nikt nie ma pojęcia (ale nie chce go mieć) o tym, że za „drzwiami sypialni” rozgrywa się dramat. Kobieta zafascynowana jest postacią, po której została nazwana. Kobietą, która wstrząsnęła światową opinią publiczną, stając się poniekąd wrogiem nr 1, kiedy odważyła się związać z brytyjskim władcą. I to właśnie ona jest główna bohaterką filmu. Zarówno madonną, jak i Wally interesuje to, co jest druga stroną medalu. Wszyscy mówią o tym, ile Edward musiał poświęcić dla ukochanej kobiety, nikt zaś się nie zastanowi nad tym, ile ona musiała z kolei poświecić dla niego. Tak samo, jak wszyscy widza sukcesy zawodowe męża Wally, nie wiedząc, że w domowym zaciszy jest tyranem i manipulantem.

Jeśli przyjrzymy się środkom warsztatowym, jakich użyła Madonna, to „W.E” robi wrażenie. Widać, że babka odrobiła lekcje i chciała pokazać, że jest ambitna. Trzeba jednak mierzyć siły na zamiary. Co z tego, że film jest ciekawie zrealizowany, skoro Madonna zupełnie nie ma wyczucia tempa oraz łady; jej film jest zarówno nużący, jak i mocno chaotyczny. Tak samo nie zawsze używa środków we właściwy sposób. Czasem zbliżenia nie są niczym umotywowane, montaż zaś miejscami (np. w scena tańca) przyprawia o palpitacje serca. „W.E.” jest też zdecydowanie za długi, już po pierwszej godzinie sprawdzałem czas co 10 minut.


Niemniej, jest tu sporo scen zrobionych ze smakiem, które zapadają w pamięć. Wizualnie film spodobał mi się, strona audio też jest wyśmienita, a to już zasługa naszego rodaka. Do tego film jest nieźle zagrany. Abbie Cornish zawsze miło mi się ogląda (swoją drogą ma ona jedne z najładniejszych oczu w biznesie), jednak tym razem gwiazdą jest niezaprzeczalnie Andrea Riseborough, która powinna dostać za tę rolę co najmniej nominację do Złotego Globu.
„W.E.” to film i ładny, i dobrze zagrany, ale też męczący. Widać, że madonna ma jakiś talent, ale nie jestem pewien czy starczy jej już życia, aby go dostatecznie wyszlifować, ale fajnie, że się stara. Wygląda jednak na to, że dalej będzie zazdrościć Cher jej Oscara, sorry M:)     

Moja ocena: 4/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz