Istnieje
frazeologizm „jak spaść, to z dobrego konia”. Madonnie przytrafiła się taka właśnie
sytuacja. Madge-reżyser jest jak osoba znająca mnóstwo pięknych słów w obcym
języku, ale nie mająca opanowanych podstaw gramatyki. Nie jest więc w stanie
złożyć spójnej wypowiedzi, tak jak „Królowej Popu” nie udało się wyreżyserować spójnego
filmu. Stworzyła jednak dzieło ładne.
„W.E”
to obraz, w którym przeplatają się paralelicznie dwie historie: jeden z największych
skandali obyczajowych XX wieku, czyli związek króla Edzia i jego ukochanej
rozwódki Wallis Simpson oraz dziejąca się współcześnie
opowieść o nieszczęśliwej Wally Winthrop, która jest zarówno naznaczona,
jak i zafascynowana postacią księżnej Windsoru.
Wally rozpaczliwie
kocha (albo wydaje jej się, że kocha) mężczyznę, który ją zdradza, rani zarówno
w sposób wyrafinowany, jak i bardzo prostacki. Stworzył jej więzienie, w którym
nie ma szans na rozwój, stanowienie o sobie, jednak dla otoczenie jest „tą
szczęściarą”, która wyszła za wziętego i szanowanego lekarza. Nikt nie ma
pojęcia (ale nie chce go mieć) o tym, że za „drzwiami sypialni” rozgrywa się
dramat. Kobieta zafascynowana jest postacią, po której została nazwana.
Kobietą, która wstrząsnęła światową opinią publiczną, stając się poniekąd
wrogiem nr 1, kiedy odważyła się związać z brytyjskim władcą. I to właśnie ona
jest główna bohaterką filmu. Zarówno madonną, jak i Wally interesuje to, co
jest druga stroną medalu. Wszyscy mówią o tym, ile Edward musiał poświęcić dla
ukochanej kobiety, nikt zaś się nie zastanowi nad tym, ile ona musiała z kolei poświecić
dla niego. Tak samo, jak wszyscy widza sukcesy zawodowe męża Wally, nie
wiedząc, że w domowym zaciszy jest tyranem i manipulantem.
Jeśli przyjrzymy się
środkom warsztatowym, jakich użyła Madonna, to „W.E” robi wrażenie. Widać, że
babka odrobiła lekcje i chciała pokazać, że jest ambitna. Trzeba jednak mierzyć
siły na zamiary. Co z tego, że film jest ciekawie zrealizowany, skoro Madonna zupełnie
nie ma wyczucia tempa oraz łady; jej film jest zarówno nużący, jak i mocno
chaotyczny. Tak samo nie zawsze używa środków we właściwy sposób. Czasem zbliżenia
nie są niczym umotywowane, montaż zaś miejscami (np. w scena tańca) przyprawia o
palpitacje serca. „W.E.” jest też zdecydowanie za długi, już po pierwszej
godzinie sprawdzałem czas co 10 minut.
Niemniej, jest tu
sporo scen zrobionych ze smakiem, które zapadają w pamięć. Wizualnie film
spodobał mi się, strona audio też jest wyśmienita, a to już zasługa naszego
rodaka. Do tego film jest nieźle zagrany. Abbie Cornish zawsze miło mi się
ogląda (swoją drogą ma ona jedne z najładniejszych oczu w biznesie), jednak tym
razem gwiazdą jest niezaprzeczalnie Andrea Riseborough, która powinna dostać za
tę rolę co najmniej nominację do Złotego Globu.
„W.E.” to film i ładny,
i dobrze zagrany, ale też męczący. Widać, że madonna ma jakiś talent, ale nie
jestem pewien czy starczy jej już życia, aby go dostatecznie wyszlifować, ale fajnie, że się stara.
Wygląda jednak na to, że dalej będzie zazdrościć Cher jej Oscara, sorry M:)
Moja ocena: 4/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz