niedziela, 22 kwietnia 2012

Koniec romansu / The End of the Affair (1999)

[DVD/INNE]


Z zeszłym roku trochę interesowałem się konwertystami i wtedy po raz pierwszy więcej dowiedziałem się o Grahamie Greene. Nie jestem do niego przekonany, ale skoro Jordan zabrał się za jego książkę, to pomyślałem, że może uda się uniknąć dewocji, tworząc piękny film o wierze i miłości. I rzeczywiście, czołobitność wobec religii da się w tym filmie przełknąć, ale szansa nie została wykorzystana.

„Koniec romansu” to bardzo stylowy romans; opowieść o miłości, zdradzie i odnalezieniu w swoim życiu boga. Julianne Moore zagrała tu jedną z najlepszych swoich ról w karierze i wyglądała przepięknie. Ta aktorka stworzona jest do grania w filmach tego typu, bo właśnie występy w „Godzinach”, „Daleko od nieba” czy właśnie „Końcu romansu” są najjaśniejsze punkty w jej filmografii. Szamotanina jej bohaterki pomiędzy obowiązkiem względem boga, z którym zawarła umową, miłością do mężczyzny a poczuciem odpowiedzialności za nieszkodliwego, ale i przeraźliwie nudnego męża jest wspaniała. Przeszkadzał mi natomiast Fiennes, który zagrał bardzo podobną role do tej w „Angielskim pacjencie” i jakoś te dwie kreacje nakładały mi się na siebie.  Brawa należą się za Jordanowi za opowiedzenie tej historii z dwóch perspektyw, Sary i Maurice’a. Dopiero te dwie perspektywy tworzą całość historii i każda z nich jest ciekawa, miałem wrażenie że słucham opowieści dwóch osób na temat tego samego związku. Żadna z tych osób nie jest do końca obiektywna, żadna nie zna całości historii i dopiero łącząc dwie w całość dochodzimy do sedna.  Jak już wspomniałem, Jordan unika epatowania tematem wiary i boga, owszem są to wątki bardzo ważne do filmu, ale nie są do bólu eksponowane (chociaż scenę ze znikającym znamieniem na twarzy chłopca można by sobie darować).  Z drugiej trony nie udało mu się stworzyć delikatnej historii o wierze, a szansa była nielicha.      


Są dwie rzeczy, które musze pochwalić na sam koniec. Pierwsza to scena wybuchu bomby, cudownie sfilmowana, zapadająca w pamięć. Druga to muzyka Nymana. Facet potrafi jak nikt inny stworzyć jeden motyw przewodni, obudowując go innymi  tworzonymi w duchu minimalizmu tematami i od pierwszych dźwięków przemycić piękno swojej muzyki tak, że później nie można wyobrazić sobie filmu bez niej. „Fortepian” czy „Gattaca” nie byłyby tymi samymi filmami (a oba zaliczam do najlepszych, jakie w latach 90. powstały) bez jego muzyki, i również „Koniec romansu” nie posiadałby tego stylu, gdyby nie geniusz Brytyjczyka. Wielkie brawa. Jeżeli coś będę pamiętał z tego filmu za rok, to Moore i ilustracje dźwiękową właśnie.

Moja ocena: 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz