Z zeszłym roku trochę
interesowałem się konwertystami i wtedy po raz pierwszy więcej dowiedziałem się
o Grahamie Greene. Nie jestem do niego przekonany, ale skoro Jordan zabrał się
za jego książkę, to pomyślałem, że może uda się uniknąć dewocji, tworząc piękny
film o wierze i miłości. I rzeczywiście, czołobitność wobec religii da się w
tym filmie przełknąć, ale szansa nie została wykorzystana.
„Koniec romansu” to bardzo
stylowy romans; opowieść o miłości, zdradzie i odnalezieniu w swoim życiu boga.
Julianne Moore zagrała tu jedną z najlepszych swoich ról w karierze i wyglądała
przepięknie. Ta aktorka stworzona jest do grania w filmach tego typu, bo właśnie
występy w „Godzinach”, „Daleko od nieba” czy właśnie „Końcu romansu” są
najjaśniejsze punkty w jej filmografii. Szamotanina jej bohaterki pomiędzy
obowiązkiem względem boga, z którym zawarła umową, miłością do mężczyzny a
poczuciem odpowiedzialności za nieszkodliwego, ale i przeraźliwie nudnego męża jest
wspaniała. Przeszkadzał mi natomiast Fiennes, który zagrał bardzo podobną role
do tej w „Angielskim pacjencie” i jakoś te dwie kreacje nakładały mi się na
siebie. Brawa należą się za Jordanowi za
opowiedzenie tej historii z dwóch perspektyw, Sary i Maurice’a. Dopiero te dwie
perspektywy tworzą całość historii i każda z nich jest ciekawa, miałem wrażenie
że słucham opowieści dwóch osób na temat tego samego związku. Żadna z tych osób
nie jest do końca obiektywna, żadna nie zna całości historii i dopiero łącząc
dwie w całość dochodzimy do sedna. Jak już
wspomniałem, Jordan unika epatowania tematem wiary i boga, owszem są to wątki
bardzo ważne do filmu, ale nie są do bólu eksponowane (chociaż scenę ze
znikającym znamieniem na twarzy chłopca można by sobie darować). Z drugiej trony nie udało mu się stworzyć delikatnej
historii o wierze, a szansa była nielicha.
Są dwie rzeczy, które musze
pochwalić na sam koniec. Pierwsza to scena wybuchu bomby, cudownie sfilmowana, zapadająca
w pamięć. Druga to muzyka Nymana. Facet potrafi jak nikt inny stworzyć jeden
motyw przewodni, obudowując go innymi tworzonymi
w duchu minimalizmu tematami i od pierwszych dźwięków przemycić piękno swojej
muzyki tak, że później nie można wyobrazić sobie filmu bez niej. „Fortepian”
czy „Gattaca” nie byłyby tymi samymi filmami (a oba zaliczam do najlepszych,
jakie w latach 90. powstały) bez jego muzyki, i również „Koniec romansu” nie
posiadałby tego stylu, gdyby nie geniusz Brytyjczyka. Wielkie brawa. Jeżeli coś
będę pamiętał z tego filmu za rok, to Moore i ilustracje dźwiękową właśnie.
Moja ocena: 7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz