Czy film niebezpiecznie balansujący na granicy wydłużonego do prawie dwóch godzin odcinka argentyńskiej telenoweli może być filmem dobrym? Czy praktycznie pozbawiona napięcia opowieść o brutalnym morderstwie może (mimo wszystko) wciągnąć? Czy wyśmienitego aktorstwa pozwoli widzowi chociaż odrobinę wczuć się w grane postaci? W przypadku „Sekretu jej uczu” na wszystkie te pytania można odpowiedzieć twierdząco. Można, ale nie trzeba.
Ja jednak przytaknę, mimo że kiedy kupowałem film niewiele o nim wiedziałem i po opisie spodziewałem się raczej mrocznego kryminału. Tymczasem zdobywca Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny to obraz skupiający się na bohaterach, nie ma historii, która jest w zasadzie, mniej lub bardziej, pretekstem, aby tych bohaterów pokazywać. Niewiele tu napięcia, zakończenie filmu też żadnych emocji nie wzbudza, nie prowokuje żadnych pytań – przynajmniej u mnie. Nie można jednak twórcom odmówić tego, że stworzyli film, który kręci się w zasadzie tylko dzięki świetnym dialogom (kilka z nich to najzabawniejsze, co w tym roku w filmie usłyszałem), niezłym bohaterom i kilku ponadprzeciętnym sceną. I kręci się całkiem nieźle.
Wciąż nie jest to film na Oscara. Za dużo tu mielizn. Sama historia też powinna być bardziej wyrazista, chociaż osobiście lubię skupianie się na postaciach w tego typu kinie, nie podoba mi się bowiem katowanie widza tylko i wyłącznie napięciem, kolejnymi makabrycznymi ujęciami ofiar. Całkowicie rozumiem widzów, których zemdli wątek romantyczny. Nie zapędzałbym się jednak zbyt daleko w krytykowaniu jego poprowadzenia, aż zbyt wiele podobnych historii znam z życia, aby uważać, że jest to zbyt naciągane.
„Sekret jej oczu” nawet jeśli nie porywa, to na pewno nie są to godziny, które trzeba by usuwać z życiorysu.
Moja ocena: 7/10
PS. Film kupiłem w toruńskim MM za jedyne 9,99. Tak więc zachęcam do wycieczki do marketu, pogrzebania w koszach, bo rozdają tam czasem naprawdę niezłe filmy, i to prawie za darmo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz