Marcin może mnie zjechać, że znów
klasyk, a ja marudzę, ale „Miłość jest wspaniała” to kolejny dowód na to, że
Oscary zawsze chodziły swoimi ścieżkami, czasem bardzo trudnymi do pojęcia. Melodramat
Kinga to odrobinę mdła opowieść o miłości białego reportera do lekarki,
która pochodzi z mieszanego związku. On
jest pewny siebie i bez pardonów sięga po to, czego pragnie (w tym wypadku po piękną
panią doktor), ona chce podejść do tego zdroworozsądkowo, lecz (oczywiście!)
jak każda kobieta w ramionach mężczyzny staje się bezbronna wobec jego czaru. Przez
półtorej godziny obserwujemy wyzute z namiętności spojrzenia (chyba
rzeczywiście konflikt głównych aktorów odbił się na relacjach granych przez
nich bohaterów), przytulania, wspólne kolacje itd., itp. Smutne zakończenie
oczywiste jest niemalże od pierwszych minut filmu, wydaje się aż sztuczne w tej
oczywistości. Ta historia miłosna
zupełnie mnie nie zainteresowała, nie przekonała, nie wciągnęła.
Jones zagrała dobrze, ale
nierówno, bowiem równocześnie jej gra nie jest wolna od charakterystycznych dla
tamtej epoki chwytów, dziś dość komicznych (np. sceny radości, w których wygląda jakby była
upośledzona). Holden też nie był najgorszy, każde z nich jednak gra swoją rolę,
zamiast współgrać ze sobą. Ambiwalentny stosunek mam też do muzyki. Z jednej
strony to z pewnością jedna z najlepszych ilustracji wielkiego Newmana, z
drugiej zaś nie jest to muzyka wolna od pewnej niegroźnej pretensjonalności (na
szczęście tylko chwilami się jej poddaje).
„Miłość jest wspaniała” to film trochę
dziś już zapomniany i szczerze mówiąc wcale się temu nie dziwię. Obraz się
zestarzał, to pewne, ale chyba nawet w 1955 nie było to szczytowe osiągnięcie
kinematografii czy nawet swojego gatunku.
Moja ocena: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz