Zazwyczaj, kiedy jakiś film jest stygmatyzowany
jako ten „najgorszy”, to rodzi się we mnie dziwna potrzeba nie rzucania
dodatkowego kamienia na ofiarę, zwłaszcza, że podobnie jak z zachwytami,
przesadna krytyka zazwyczaj dyktowana jest modą, a nie rzeczywistą jakością
obrazu. „Glitter” to jednak jedna z tych pozycji, że ilekolwiek złego się o
niej nie napisze, to i tak będzie za mało, aby oddać to, jak bardzo denny jest
ten film.
Rozumiem, że w latach 90. Mariah
była największą gwiazdą amerykańskiej sceny muzycznej. Sprzedawała najwięcej
płyt, single non stop lądowały na pierwszym miejscu Billboardu, ale nawet tym
nie można tłumaczyć faktu, że jakikolwiek producent wyłożył kasę na ten
scenariusz. Trudno tak naprawdę nawet mówić tu o scenariuszu, kiedy fabuła tego
filmu to zlepek kilku scen, między którymi często brak powiązania, wyjaśnień
sytuacji (w jednej scenie Billie jest początkująca artystka, w następnej kręci
teledysk, a już w kolejnej jest „odkryciem roku” wtf?). Dialogi w stylu „zazwyczaj
tego nie robię” (po seksie na pierwszej randce) czy motyw z matką (z
arcytandetną sceną na końcu) wywoływały u mnie fizyczny ból. Tandetny to
zresztą przymiotnik najlepiej określający całe „widowisko”. Nie mam pojęcia jak
ślepi ludzie zatwierdzali to wszystko, całe szczęście krytycy i widzowie
wystawili filmowi zasłużone noty; film okazał się wielką klapą i mocno podkopał
karierę Maryśki, która już nigdy nie odbudowała swojej pozycji sprzed premiery
tego dzieła. Całkiem więc możliwe, że ktoś z konkurencji zapłacił twórcom za to, aby stworzyli najgorszy film, na jaki ich stać, a okazało się, że w tej dziedzinie są oni wyjątkowo utalentowani. Stworzyli więc żałosny american dream, za który powinni byli zostać wysłani do gułagu.
Moja ocena: 1/10 (w tym roku widziałem
ponad 160 filmów i tylko jeden z nich był gorszy)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz