„Tristan i Izolda” to fantastyczny materiał na film, ale tylko w rękach bardzo dobrego, inteligentnego, umiejącego żonglować emocjami reżysera. Kevinowi Reynoldsowi żadnej z tych cech bym nie przypisał. Stworzył zatem kino strawne, ale nieporywająca na żadnym poziomie.
Sophia Myles nie dość, że jest śliczna, to zagrała znakomicie. O Jamesie Franco nie mogę tego powiedzieć. Jest on dobrym aktorem (ponadto prywatnie to jedna z moich ulubionych osób z Hollywood), rola Tristana rozłożyła go jednak na łopatki. Rufus Sewell w roli lorda Marka ma w sobie zdecydowanie więcej charyzmy, seksapilu i magnetyzmu, żadna więc kobieta nie wybrała by Tristana mając przy boku Marka. Aktor jest aż za dobry na tę rolę, przez co Franco wpada jeszcze bladziej.
Zdjęcia są dobre, chociaż w scenach walki kamera jest zbyt chaotyczna i czasem zupełnie nie wiedziałem, co dzieje się na ekranie. Turniej o rękę Izoldy przypomina miejscami „Gladiatora”. Ciekawa jest również muzyka.
Fabularnie niestety otrzymujemy coś w rodzaju popłuczyn po erotycznym trójkącie, który w oryginale wypadał znakomicie. Nawet pogadanki Tristana o obowiązku i powinności wypowiadane są bez przekonania, przez co potencjał opowieści zupełnie nie został wykorzystany.
Piękna i utalentowana S. Myles, ptfu, to znaczy Izolda. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz