Nie jestem wielkim fanem tego
typu filmów, a po kiepskiej „Żelaznej damie” nie miałem zbyt wielkich oczekiwań
wobec tego filmu. I dobrze się stało, bowiem dzięki temu „Mój tydzień z Marilyn”
okazał się być naprawdę dobrym kawałkiem kina. Dobrym posunięciem było ukształtowanie akcji w
ten sposób, że główna gwiazda, osoba o której wszyscy mówią, pojawia się dopiero
od pewnego momentu. Nieźle zbudowane zostało napięcie w oczekiwaniu na „największą
aktorkę świata”, dzięki czemu widz nie jest nią zmęczony i zarazem nie może doczekać
się, kiedy ikona kina wreszcie zawita na ekranie. Bardzo fajnie, że scenarzysta
nie próbował uporać się z całym życiem Marilyn w pośpiechu opowiadając jej
historię od narodzin do śmierci, drobny wycinek czasu wystarczył, aby nakreślić
jak skomplikowana osobą była Monroe, i jak łatwo zbanalizować jej postać. Co ważne,
w tym filmie określają ja nie tyle jej akcje, ona sama, co ludzie, którymi się otacza,
którzy się przy niej znajdują. To z ich ust, przelotnych komentarzy najlepiej
poznajemy kobietę, która podbijała świat kina w czasach, kiedy jej własne życie
było konstrukcją kruchą i bardzo podatna na zniszczenia.
Postać Marilyn jest tym bardziej interesująca,
że została kapitalnie zagrana przez Williams. To zdecydowanie najlepsza rola w
jej karierze i bardzo możliwe, że w najbliższych latach ta aktorka będzie jedną
z głównych rozdających kart w Hollywood. Znakomity jest też Branagh, niektórzy mogą
narzekać na teatralność jego gry, ale moim zdaniem swoją postać oddał
znakomicie. Dench i jak zwykle super seksowny Cooper sprawiają, że dla obsady
nie raz jeszcze tan film obejrzę. Ale
nie tylko dla niej, również dla naprawdę dobrego scenariusza, który potrafił mi
w wiarygodny sposób sprzedać historię Monroe.
Moja ocena: 7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz