Gdyby Wilder kręcił „Bulwar
Zachodzącego Słońca” na środkach nasennych, to podejrzewam, że film idealnie
pokrywałby się z „Tęsknotą”. Oba filmy mają podobny punkt wyjście i podobny
koniec, najbardziej różnią się natomiast tym, co jest pomiędzy. Wilder skupił
się na swoich bohaterach i ich historii, dzięki czemu otrzymaliśmy prawdziwe
arcydzieło; intensywne, zdyscyplinowane, niepokojące. Fassbinder porwał się na
zadanie trochę przekraczające jego siły jako reżysera. I chociaż niemiecka
siostra „Bulwaru” jest uboższa to i tak jest to kawał świetnego kina.
To, co pierwsze przychodzi na
myśl po seansie, to myśl, że kanalie zawsze mają sprzyjający czas. Czasem
bardziej (np. podczas wojny), kiedy indziej wiedzie im się trochę gorzej,
jednak zawsze są na fali wznoszącej. Jak żaden inny organizm potrafią
dostosować się do nowych warunków i niczym pijawka wysysać krew ze swych ofiar.
Co więcej, są na tyle sprytne (albo ich ofiary są na tyle głupie), że cały
proceder uchodzi im na sucho. Natomiast dobrzy ludzie, potrafiący się
poświęcać, kochać, przedkładać dobro innych nad swoje czy chociaż po ludzku wrażliwi to gatunek wymierający i
właściwie o to umieranie proszący. Ci którzy sa po środku, mają szansę na marną wegetację.
Veronika Voss, dawna gwiazda
kina i protegowana samego Goebbelsa, dni chwały na już za sobą. Skończyło się
małżeństwo, propozycje ról przestały przychodzić. Jedyne co jej zostało, to w
miarę rozpoznawalna twarz, resztki majątku i umiłowanie do morfiny. Taka
Veronikę poznaje Robert, dziennikarz
filmowy. Kobieta robi na nim wielkie wrażenie. Dlaczego? Trudno mi pojąć. Mimo
że posiada ona wszelkie atrybuty femme fatale (a grająca ją Zech stworzyła
bardzo dobrą kreację), to jednak musimy wierzyć reżyserowi na słowo honoru, że
ma ona w sobie coś na tyle interesującego, aby zafascynować reportera. Między
bohaterami nie ma chemii, głównie za sprawą Thate’a, którego rola jako jedyna
mnie nie przekonała. W filmie nie znalazłem nic, co przekonałoby mnie, czemu
Robert ulega fascynacji ekranową divą.
Sam upadek Voss ogląda się za to wyśmienicie.
Kobieta żyjąca na granicy snu i jawy, uzależniona od morfiny i dostarczającej
jej doktor, demonicznej Katz. Świetny był pomysł, aby pokazać jej gabinet w tak
cholernie sterylny sposób. Dla uzależnionych od morfiny dr Katz jest boginią. Ich
życie uzależnione jest od niej; to ona decyduje o ich byciu i śmierci, a robi to
bez mrugnięcia okiem.
Voss zgubi każdego, kto jej tylko na to pozwali, wchodząc
w sidła tej pajęczycy. Przy dr Katz jest ona tylko marną intrygantką, która w imię uzależnienia poświęci wszystko i wszystkich;
kupowane przez nią działki mają o wiele większa wartość niż pieniądze czy kosztowności, które trzeba za nie
ofiarować.
Co więcej, zaraża ona swoją aktorską manierą i
zakłamaniem innych (ostatnia scena). Po utracie wszystkiego upadłych kochanków
stać już tylko na teatralne gesty.
Smutny jest świat Fassbindera. Nawet jeśli
brakuje mu intensywności i opowiadana historia miejscami traci wyraz, to i tak należy
docenić jego starania by opowiedzieć tę polifoniczną historię. Żyjemy w złym
świecie i tylko mające w sobie podobny pierwiastek zła, silne istoty mogą
nim rządzić i znaleźć „szczęście”. Każda okazana słabość zostanie wykorzystana,
każde potknięcie nie ujdzie uwadze czujnych oczu. A ponieważ reżyser unika
nadmiernej demonizacji postaci takich jak dr Katz czy jej wierna pomagierka, co mogłoby
prowadzić do sztuczności, morał jest tym bardziej niepokojący.
Ciekawe i bardzo dobrze zagrane
kino, nawet jeśli technicznie to kolos na glinianych nogach. Reżyser starał się
opowiedzieć wiele i nawet jeśli nie wszystko brzmi czysto, to i tak warto
posłuchać.
Moja ocena: 8/10